Spis treści
- Staniek! "Jeszcze Polska nie zginęła"
- "Kto by chciał dziadka oglądać"
- Mecz trudniejszy niż igrzyska i Liga Mistrzów
- "Punisher" - chłopak zza żelaznej kurtyny
- Miłość do sztuki walki
- Ból większy niż porażka z Kamanem
- Ważne finanse i... rozmowa
- Najtrudniejsza batalia legendy "Portowców"
- Oni już nie cierpią...
- Sportowcy też pomagają
- Skazani na pomoc społeczną i ludzi dobrej woli?
Staniek! "Jeszcze Polska nie zginęła"
8 sierpnia 1992 roku, gorący wieczór na Camp Nou w Barcelonie. Trwa finał olimpijski turnieju piłkarskiego, Polska młodzieżówka (U-23) gra z Hiszpanią, na trybunach słynnego giganta 100 tysięcy kibiców, wśród nich król państwa - gospodarza igrzysk. Do końca regulaminowego czasu gry pozostało niespełna 15 minut, biało-czerwoni przegrywają 1:2. Oba zespoły już zmęczone. W pewnym momencie na lewej stronie boiska piłkę przejmuje ówczesny kapitan naszej reprezentacji Jerzy Brzęczek (w latach 2018-21 selekcjoner pierwszej reprezentacji Polski). Zagrywa na środek pola karnego, obrońców gospodarzy uprzedza Ryszard Staniek, przyjmuje piłkę prawą nogą, natychmiast uderza lewą obok bezradnego bramkarza Hiszpanii! Jest 2:2. "Jeszcze Polska nie zginęła!" - krzyczy do mikrofonu współkomentujący tamto widowisko Andrzej Zydorowicz.
Rysiek, wówczas 21-letni zawodnik Górnika Zabrze, tonie w objęciach kolegów. Polska drużyna przeżywa ostatecznie dramat, bo w ostatnich sekundach trzeciego gola dla Hiszpanów strzela Kiko Narvaez. Przegrywamy 2:3. Staniek i jego koledzy stoją na drugim stopniu podium, to, że i tak dokonali czegoś historycznego dla polskiej piłki nożnej, dotrze do nich nieco później.
"Kto by chciał dziadka oglądać"
Ofensywny pomocnik z Zabrza, wychowanek Cukrownika, niebawem debiutuje w tym samym roku w pierwszej reprezentacji pod wodzą Andrzeja Strejlaua. Trafia do Hiszpanii, do Osasuny Pampeluna, gdzie gra razem z rodakami - Janem Urbanem (dziś trenerem Górnika Zabrze) i Jackiem Zioberem. Później, już w barwach Legii Warszawa, występuje w Lidze Mistrzów. Strzela pamiętnego gola w meczu z Rosenborgiem Trondheim, uderza tam mocno, że piłka "wyłamuje" ręce norweskiemu bramkarzowi.
Po zakończeniu kariery Staniek próbuje swych sił jako trener w niższych ligach, przeżywa osobisty dramat, bo jego brat Mieczysław targnął się na swoje życie... Były olimpijczyk mieszka na południu województwa śląskiego, nie pcha się do kamer, stroni od mediów, w przeciwieństwie do wielu dawnych kolegów nie udziela się jako telewizyjny ekspert. Taki ma charakter.
Kiedyś namówiłem go na wspomnienia igrzysk w Barcelonie, cieszył się, bo to była jego impreza, strzelał gole Włochom i Hiszpanom. Po latach mówił: - Kto by tam teraz chciał dziadka słuchać i oglądać... Ja wolę pograć w piłkę, ale z wnukami - mówił Rysiek. Srebrny medalista olimpijski udostępnia w mediach społecznościowych zdjęcie z trójką chłopaków, bawią się w śniegu na podwórku, w tle piękne, górskie krajobrazy.
Mecz trudniejszy niż igrzyska i Liga Mistrzów
W 2023 roku Ryszard Staniek przeszedł udar mózgu, który spowodował inne problemy zdrowotne. Dziś nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować, potrzebuje wsparcia i opieki przy wszystkich czynnościach życiowych. Całkowicie stracił wzrok w lewym oku, ten w prawym coraz bardziej się pogarsza... Ma trudności z poruszaniem się. Wiadomość o jego chorobie udostępnia w mediach społecznościowych żona byłego piłkarza i trenera Julita. Odzywają się dawni koledzy, kibice, rusza zbiórka w internecie - na stronie zrzutka.pl/dlaryska.
Do 19 grudnia wsparło ją ponad 1200 osób, ta akcja potrwa do końca 2024 roku. Ludzie dobrej woli wpłacają różne sumy pieniędzy - od 20 złotych do nawet trzynastu tysięcy. Stańka wspierają byli koledzy z Górnika, Legii, Odry Wodzisław czy jeszcze innych klubów. Jedną z pierwszych akcji charytatywnych zorganizowali futboliści Odry i Wichra Wilchwy z Wodzisławia. Dziś liczy się każda złotówka, na leczenie, rehabilitację, na walkę z codziennością, trudniejszą niż wszystkie mecze igrzysk olimpijskich czy Ligi Mistrzów razem wzięte.
- Będziemy grać dla Ryśka przez cały czas, każdego dnia. Zachęcamy też do pomagania wszystkim tym, którzy takiego wsparcia potrzebują - apeluje w mediach społecznościowych Marek Jóźwiak, były kolega Stańka z warszawskiej Legii, dziś zawodnik Reprezentacji Gwiazd Piłkarzy Polskich.
"Punisher" - chłopak zza żelaznej kurtyny
"Liczba mistrzowskich pasów nic nie znaczy, liczy się to, z kim się walczyło, jak się walczyło i z kim się wygrało" - taka maksyma przyświeca Markowi Piotrowskiemu, byłemu zawodowemu mistrzowi świata w kickboxingu. Pisze to wojownik, który na przełomie lat 80. czy 90. ścierał się w USA ze sławami sportów walki jak Rick "The Jet Set" Roufus, Don "The Dragon" Wilson czy Mark Longo. Na zawodowym ringu, w kickboxingu stoczył 44 walki, z czego wygrał 42! On, chłopak zza politycznej, żelaznej kurtyny, który do dziś dzierży przydomek "Punisher". Jego sukcesy działały na wyobraźnię wielu młodych ludzi. Trzeba pamiętać o tym, że były to czasy bez internetu, o galach typu KSW w Polsce można było co najwyżej pomarzyć.
Miłość do sztuki walki
Od 1992 roku walczył jako zawodowy bokser, zwyciężył we wszystkich 21 pojedynkach. Co ciekawe, 60-letni dziś Piotrowski swoją karierę w sportach walki rozpoczynał od karate kyokushin oraz jujitsu. Jak sam wspominał w wielu wywiadach, bił się zarówno na światowych ringach jak i w małych salkach. - Od pierwszego wejścia na salę wierzyłem, że praca nad sobą może zaprowadzić mnie wysoko. Nie pamiętam, czy wierzyłem, że mam potencjał. Miałem marzenia. No i miałem to, co jest niezbędne, żeby zajść wysoko. Miłość. Chyba mogę powiedzieć, że miałem miłość do sztuki - wspomina Marek Piotrowski w mediach społecznościowych.
Ból większy niż porażka z Kamanem
"Punisher" pochodzi z miejscowości Dębe Wielkie koło Mińska Mazowieckiego. Od lat zmaga się z chorobami neurologicznymi, walczy z chorobą, która niesie ze sobą różne ograniczenia. Codzienność boli nawet bardziej niż pamiętna porażka z Holendrem Robem Kamanem, nazywanym przez rywali i media "Mr. Low-kick"). Piotrowski zachowuje jednak pogodę ducha, chętnie dzieli się wspomnieniami, również w mediach społecznościowych. Zachęca do wspierania innych potrzebujących, przekazuje na licytacje rękawice czy inne pamiątki.
Dzięki wsparciu wszystkich ludzi dobrej woli Marek może leczyć się i rehabilitować, zarówno jeśli chodzi o stabilizację postawy, zmniejszające ból barku. Piotrowski przechodzi także terapię, która ma poprawić jego mowę, sprawić, że łatwiej będzie mógł wypowiadać słowa. Zbiórka na jego rzecz trwa na stronie internetowej siepomaga.pl/marek-piotrowski. Kończy się 26 lutego 2025 roku.
Ważne finanse i... rozmowa
Jedną z organizacji, która pomaga byłemu kickboxerowi i bokserowi, jest warszawska Fundacja Wyczyn, którą prowadzą Paulina i Paweł Michalikowie.
- Jesteśmy w stałym kontakcie z Markiem Piotrowskim, spotykamy się zresztą na różnych imprezach, obozach. To wielki sportowiec, wzór do naśladowania dla młodych, posiadający niezłomnego ducha i determinację. Dla "Punishera" ważna okazała się nie tylko pomoc finansowa na leczenie i rehabilitację, ale nawet sama rozmowa, spotkanie - opowiadał Paweł Michalik w rozmowie z serwisem eska.pl. Fundacja Wyczyn wspiera sportowców, dzieci, młode talenty, kombatantów.
Najtrudniejsza batalia legendy "Portowców"
Któż ze szczecińskich kibiców nie zna "Dymka"? Mowa o Robercie Dymkowskim, byłym piłkarzu Pogoni Szczecin. Legendarnym napastniku, ulubieńcu kibiców popularnych "portowców". Ma 53 lata, jest wychowankiem Gwardii Koszalin.
W Szczecinie występował przez dwanaście lat, nie licząc jednego sezonu, kiedy przebywał na wypożyczeniu do PAOK Saloniki. Dla klubu ze stolicy Zachodniego Pomorza strzelił 108 bramek. Grał także w Widzewie Łódź oraz Arce Gdynia a także młodzieżowej reprezentacji Polski U-21.
Dymkowski pracował też jako trener w Pogoni, był asystentem szkoleniowca rezerw a także opiekunem juniorów i drużyn kobiet oraz dyrektorem sportowym. Klub ze Szczecina poinformował w poniedziałek 24 lipca, że były napastnik zmaga się z ciężką chorobą. To stwardnienie zanikowe boczne. Jest to choroba neurodegeneracyjna, która cały czas postępuje i prowadzi do osłabienia mięśni ich zaniku, odebrania mowy i możliwości samodzielnego oddychania.
Były zawodnik zbiera fundusze, aby poprawić jakość życia w chorobie i zachować sprawność fizyczną. ALS odebrała mu władzę w rękach, mięśnie zaczęły zanikać. Dziś nie jest już w stanie samodzielnie umyć się czy ubrać... - Na świecie są dostępne terapie lekowe spowalniające postęp choroby, z których również chciałbym skorzystać, niestety bardzo kosztowne - mówi Robert Dymkowski.
Z pomocą dla Dymkowskiego ruszyli dawni koledzy, byli piłkarze, nie tylko ci, z którymi grał w drużynie, wspierają go kibice. Jesienią ubiegłego roku na stadionie Pogoni odbył się wielki mecz charytatywny "Gramy dla Dymka". Ludzie dobrej woli mogą wpłacać pieniądze także za pośrednictwem strony internetowej zrzutka.pl/robertdymkowski. Akcję do 19 grudnia wsparło ponad 2700 osób. Potrwa ona jeszcze przez 21 dni.
Oni już nie cierpią...
Wspomniani bohaterowie tego reportażu walczą o godne życie. Niektórych dawnych mistrzów, ulubieńców kibiców, już nie ma wśród nas. Kilka tygodni temu zmarł w wieku 62 lat Jan Furtok, były piłkarz reprezentacji Polski i GKS Katowice, przed laty grający także w niemieckiej Bundeslidze. W ostatnich latach zmagał się z chorobą Alzheimera, był zdany na pomoc żony oraz najbliższych, choć dawni koledzy też o nim pamiętali, odwiedzali.
W 2024 roku odeszła także Beata Maksymow-Wendt, była dwukrotna mistrzyni świata i trzykrotna mistrzyni Europy w judo, którą koledzy i koleżanki a także trenerzy, kibice nazywali pieszczotliwie "Kruszyną". Miała niespełna 57 lat. W jej przypadku także zbierano pieniądze na leczenie, operację. Maksymow po zakończeniu kariery pracowała jako wychowawca w Zakładzie Karnym w Jastrzębiu-Zdroju.
Niestety, w kolejnych latach byłej judoczce coraz mocniej zaczęły doskwierać problemy zdrowotne, głównie z kręgosłupem. Miała ograniczone możliwości poruszania się. Ruszyła nawet zbiórka pieniędzy na kosztowną operację kręgosłupa a później kolan. Życie napisało inny scenariusz. "Kruszyna" zmarła 9 czerwca 2024 roku...
Sportowcy też pomagają
Sprawy w swoje ręce biorą zwykle przyjaciele sportowców. Jednym z organizatorów różnych akcji charytatywnych na Mazowszu czy na ziemi łódzkiej jest przedsiębiorca Adam Grzymski, współpracujący m.in. z Reprezentacją Gwiazd Piłkarzy Polskich. To on jest jednym z inicjatorów pomocy dla Oli Wróbel, córki Marcina Wróbla, byłego sędziego naszej futbolowej ekstraklasy.
- Generalnie robimy akcje tylko na rzecz np. byłych piłkarzy, których znamy. Wtedy mamy sto procent pewności, że zebrane pieniądze idą na ten konkretny cel. Ostatnio na przykład podczas jednej z takich imprez wylicytowano koszulkę Wojtka Szczęsnego za 12,5 tysiąca złotych. W grę wchodzą duże pieniądze, dlatego wszystkie organizacyjne sprawy też muszą być dopilnowane. W ogóle środowisko piłkarzy, trenerów, chętnie wspiera takie akcje, podobnie jak moi koledzy, przedsiębiorcy. Jeśli ci drudzy chcą wziąć udział w takim meczu, płacą minimum 500 złotych i potem te pieniądze trafiają do potrzebującego dziecka lub jego rodzica. Byli futboliści mogą też wtedy nawiązać różne kontakty, na przykład biznesowe, korzyść jest obopólna - wyjaśnia Adam Grzymski, który szerzej o swoich akcjach informuje na stronie internetowej Pomaga.My.
Skazani na pomoc społeczną i ludzi dobrej woli?
Każdy przypadek jest inny, ale temat pomocy, zwłaszcza tej systemowej, dla byłych sportowców, wydaje się być wciąż nie do końca załatwiony. O ile medaliści olimpijscy pobierają jeszcze rentę (od stycznia 2024 wynosi ona 4203 zł brutto), tak ci, którym nie było dane stanąć nigdy na podium igrzysk, a teraz mają problemy zdrowotne czy materialne, nie mogą na taki dochód liczyć.
Wielu żyje z oszczędności, kiedy te się kurczą, w leczeniu czy rehabilitacji pomagają ludzie dobrej woli, dawni przyjaciele z boisk i sportowych aren. Kiedy zdrowie nie pozwala im podjąć żadnej pracy, skazani są na inne świadczenia, zasiłki, pomoc społeczną. O ich sytuacji najczęściej dowiadujemy się z mediów, już wiele lat po tym, jak przestali biegać po boiskach czy rywalizować w halach lub na stadionach.
Próbowaliśmy o takim wsparciu porozmawiać z przedstawicielami Polskiego Komitetu Olimpijskiego, skontaktować się z Tadeuszem Mytnikiem, przewodniczącym komisji, która między innymi przyznaje zapomogi olimpijczykom oraz jej sekretarzem Dariuszem Goździakiem. Czekamy na kontakt zwrotny, do popołudnia 19 grudnia żaden z nich nie odezwał się do nas.