Spis treści
- Profesor Andrews w Warszawie - najważniejsze informacje
- Profesor Andrews w Warszawie - streszczenie
- Profesor Andrews w Warszawie - interpretacja
Miałeś kiedyś tak, że zaplanowałeś sobie podróż, wyruszyłeś w trasę, a na miejscu okazało się, że wszystko jest inne, niż miało być? Jednak nie chodzi o nowe ławki czy zburzony wieżowiec, ale jakby o przeniesienie się w czasie. Wokół stare samochody, nie ma żadnych supermarketów, a ludzie spotykają się na ławce pod blokiem, zamiast pisać do siebie wiadomości na Facebooku. Taki przeskok w dzisiejszych czasach wydaje się niemożliwy. Nic bardziej mylnego!
Profesor Andrews w Warszawie - najważniejsze informacje
Czas i miejsce akcji w tym wypadku należy rozgraniczyć. Początek opowiadania to wydarzenia opisywane we współczesnym świecie. Bohater przylatuje do Warszawy, za oknem jest zima, kilkanaście dni przed świętami. Jednak chwilę później przenosimy się do zupełnie innej czasoprzestrzeni. W czasie cofamy się kilkadziesiąt lat, na ulicach mijamy czołgi i żołnierzy, a przed sklepami ustawiają się kolejki. Szybki rzut oka na sklepowe półki pozwala nam sądzić, że znaleźliśmy się w ponurych czasach PRL-u, kiedy nie można było praktycznie nic kupić, a kolorowy towar był tylko dla wybranych.
Głównym bohaterem opowiadania jest przywołany w tytule profesor Andrews. To przedstawiciel szkoły psychologicznej z Anglii, jednej z lepszych i bardziej renomowanych. Wyrusza do Polski na tydzień, aby edukować i rozmawiać o psychologii. Na końcu poznajemy też otyłego pana, który pomaga uczonemu w jego trudnej sytuacji. Przewijają się także epizodyczni bohaterowie jak Gosha czy panie w barze. Zapamiętaj więc, że główny bohater to angielski uczony, profesor Andrews i pewien otyły jegomość, który pojawia się dopiero na końcu opowiadania.
Profesor Andrews w Warszawie - streszczenie
Dla profesora Andrewsa to miał być dzień jak co dzień. A właściwie tydzień. Pojechać, pogadać, ubić interesy i wrócić. Tymczasem los chciał inaczej. Początek opowiadania rozpoczyna się całkiem normalnie. Poznajemy sylwetkę głównego bohatera, którym jest przedstawiciel jednej z angielskich szkół psychologicznych. Określana jako jedna z mądrzejszych szkół odrzuciła wszystkie znane teorie i stworzyła własne metody, wytłumaczenia, a nawet pomysły na wychowanie dzieci. Kalendarz wskazuje grudzień, a na ulicach chodzą słuchy, że w Polsce wtedy zimno, więc nasz bohater zaopatruje się w zestaw dla zmarzluchów. Spakował do walizki przede wszystkim grube i ciepłe ubrania. Co ciekawe, taka wyprawa to dla niego rutyna. Plan był ustalony – pierwszego dnia ma spotkać się ze studentami i udzielić wywiadu dla pisma psychologicznego. Drugi planował przeznaczyć na zwiedzanie, trzeci na rozmowy z kilkoma psychiatrami, a czwartego znowu spotkać się ze studentami. Natomiast piątego dnia chciał pojechać do Oświęcimia na mocne wrażenia obozowe, a weekend spędzić na warsztatach. Co mogło pójść nie tak? W samolocie stewardessa dostarczała pyszne drinki, a z lotniska odebrała go piękna kobieta. Tak zrelaksowany profesor zapomniał zabrać z taśmy swojej walizki z materiałami do pracy i ciepłymi ubraniami. Kiedy po nią wrócił, już jej nie było. Poznał wtedy Goshę, która zaoferowała mu swoją pomoc w poszukiwaniach zaginionego bagażu. Następnie, po solidnym posiłku zakrapianym alkoholem, dotarł w końcu do swojego malutkiego mieszkania wynajętego na czas pobytu. Zmęczony od razu zasnął i obudził się dopiero nazajutrz.
Właśnie teraz rozpoczyna się cała zabawa. Profesor budzi się o godzinie jedenastej, bierze szybki prysznic, pije zwietrzałą kawę i czeka, aż rozdzwoni się jego telefon z informacją, że walizka się znalazła. W międzyczasie ogląda szorstkie okładki książek i obserwuje zza okna czołg. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak i należy zacząć działać. Kiedy próbował się skontaktować z Goshą, okazało się, że jego telefon jest zepsuty. Kiedy zjechał windą na dół i zaczął chodzić pomiędzy blokami, okazało się, że ledwo orientuje się, gdzie jest. Nie mógł nawet zadzwonić z automatu, bo w kieszeni brakowało mu drobnych.
Szukając sklepu, natrafił na jeden. Wyjątkowo mały i obskurny. W dodatku wyglądał na opuszczony, więc nici z rozmienienia papierowych funciaków. Wiesz, jak to jest, kiedy wszystko bloki wydają ci się takie same? Profesor Andrews właśnie to przeżywał. Nie potrafił odnaleźć właściwego adresu swojego mieszkanka, więc zaczął chodzić bez celu. I teraz wyobraź sobie faceta błąkającego się po obcym kraju, który nie zna lokalnego języka. Do swojej klitki udało mu się trafić dopiero po wielogodzinnym marszu, kiedy zziębnięty zauważył stojący pod budynkiem znajomy czołg. W tym momencie zorientował się, że spóźni się na wykład, który miał przecież prowadzić. W głębi duszy liczył na to, że to wszystko jest tylko snem, co tłumaczył sobie psychologicznymi fenomenami. A to przecież Polska, chłopie. Zrobił więc kolację, otworzył whisky i zasnął.
Następnego dnia telefon wciąż nie działał, za to jego do działania miał pobudzić prysznic. Chyba pomogło, bo postanowił kupić plan miasta i ruszyć do ambasady, reszta już z górki. Niestety, kiedy wyszedł z mieszkania, znowu mijał czołgi i opancerzone pojazdy, a żadna osoba, którą zaczepił, nie mówiła po angielsku. Co wtedy należy zrobić? Psychologia podpowiada, by zaufać instynktowi! I wiesz, gdzie ten instynkt go zaprowadził? Do baru.
Jednak na miejscu okazało się, że tutaj również nikt nie mówi po angielsku. Próbował więc dogadać się na migi, jednocześnie powtarzając „eat, eat, food”. Ostatecznie dostał zupę i kluski. Nie smakowało mu, więc czym prędzej zapłacił i wyszedł.
Potem jechał autobusem na gapę. Wystraszył się, że pójdzie za to do więzienia, w dodatku ludzie się na niego dziwnie patrzyli. Zaczął znowu błądzić po Warszawie. Trafił na sklep z kolorowym towarem na półkach. Było tam po prostu wszystko: puszki, słodycze, ubrania i zabawki. Ale co z tego, skoro sklep był zamknięty?
W tym momencie przeszedł obok niego gościu z choinką pod pachą, który wywołał u profesora demoniczny śmiech, krótką refleksję nad ludzkim życiem i uświadomił mu, że od dwóch dni nie powiedział nic sensownego. I z taką myślą wrócił do mieszkania.
Kolejnego dnia znalazł inny sklep. Na półkach butelki z wódką i musztarda. A obok słoiczki z czymś czerwonym. Impuls pchnął go do zakupów. Jak wychodził, to stanął jeszcze do kolejki za chlebem. Po drodze zauważył, że sprzedają karpie na ulicy. W głowie niczym mantra zapadły mu słowa: „żywą, czy na miejscu?”. Kompletnie tego nie rozumiał, ale podobało mu się brzmienie. Jeszcze bardziej spodobało mu się, jak sprzedawczyni zabija te ryby, więc też kupił sobie jedną. Pod blokiem stanął do jeszcze jednej kolejki, aby kupić choinkę. Bo jak wszyscy stoją, to i on stanie.
W mieszkaniu okazało się, że zamiast wódki kupił ocet. To była dla niego istna rozpacz pomieszana z przerażeniem i rozbawieniem. Kiedy spojrzał na resztę swoich zakupów, stwierdził kategorycznie, że pora zacząć działać. Wyruszył szukać ambasady.
Pod blokiem napotkał otyłego gościa. W przypływie nagłej potrzeby postanowił opowiedzieć mu o koszmarnych dwóch dniach, o tym, że mieszka na górze, że przyjechał na wykłady i że cały jego plan pobytu runął, a on nie umie się z nikim dogadać. Z tym gościem na dole też się nie dogadał, ale jakoś tak się zgrali, że poszli do niego do domu. Tam dostał, uwaga, herbatę w szklance z koszyczkiem (takim, jaki pewnie kojarzysz z domu babci lub filmów Barei), a do tego oczywiście kieliszek. Rozczulony atmosferą opowiedział po raz kolejny swoją historię. Głosem rozpaczy zaczął powtarzać „embassy”, co znaczy „ambasada”, by choć trochę go zrozumieli. W odpowiedzi dostał tylko jedno słowo - „war”, czyli wojna.
W mieszkaniu otyłego gościa, a dokładniej w jego toalecie, znalazł aparaturę do bimbru i żywego karpia w wannie. Stanął jak wryty. Tylko patrzył przed siebie. Nie ruszał się, nie dawał żadnego znaku życia. Po prostu zamarł, a potem wtulił się w ramiona nowego znajomego.
Ostatecznie dostał się do ambasady. Żegnając się z otyłym mężczyzną, był w stanie tylko pijacko wyszeptać: „ziwo czi na miejscu?”. Oczywiście, że „żywą”.
Profesor Andrews w Warszawie - interpretacja
W tej krótkiej historii Oldze Tokarczuk udało się zawrzeć wiele znaczeń i interpretacji. Zwróć uwagę, że cała historia profesora Andrewsa zaczyna się całkiem normalnie. Można powiedzieć dzień jak co dzień każdego przedstawiciela renomowanej szkoły, który podróżuje po świecie, aby opowiadać o swoich badaniach. A jeśli nie znasz wielu takich profesorów, to po prostu pomyśl o rutynie chodzenia do pracy czy szkoły. Wiesz, że jeśli zaśniesz, to potem obudzisz się, umyjesz zęby, kapcie zmienisz na tenisówki i najbliższe osiem godzin spędzisz w szkolnej ławce. Dla profesora Andrewsa nadchodzący tydzień miał wyglądać podobnie. Wydarzyło się jednak coś nietypowego – zmiana otoczenia. Całkowite przeniesienie się w czasoprzestrzeni. Gdyby to był film, powiedzielibyśmy: „wow, ale czad, puśćcie jeszcze raz!”. Niestety dla naszego bohatera to totalna pułapka kulturowa. Wyobraź sobie, że budzisz się rano, a obok twojego łóżka zamiast smartfona leży telefon z tarczą numerową, zamiast sprawdzić rozkład jazdy dla autobusu online, musisz biec na przystanek autobusowy, ale nim przejdziesz na drugą stronę przez pasy, jesteś zmuszony poczekać na przejazd czołgów. Brzmi to co najmniej groteskowo.
Profesor Andrews, Anglik, mężczyzna gadający tylko po ichniemu i nierozumiejący języka polskiego nagle znajduje się w rzeczywistości, w której nie jest w stanie się odnaleźć. Jako psycholog zaczyna sobie pewne rzeczy tłumaczyć, szukać jakiejś naukowej teorii na potwierdzenie zastanej dziwnej rzeczywistości. Andrews ni stąd, ni zowąd znalazł się w absurdalnym świecie, w którym nikt go nie rozumie i którego on nie rozumie. Cała historia przedstawiona została w reporterskiej formie, dlatego łatwo nam uwierzyć w paradoks sytuacji. Możemy też spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy rzeczywistość istnieje? A jeśli tak, to czemu chcemy, aby była logiczna?
Zauważ, że profesor znalazł się w sytuacji, zdawałoby się, bez wyjścia. Obcy kraj, obcy ludzie, obcy język i obca dla niego rzeczywistość. Bo gdzie indziej sprzedaje się ocet, który przypomina wódkę i gdzie indziej ciągną się kolejki za czymś niewiadomym? Ludzie nie wiedzą, co „rzucą” w danym miejscu. Po prostu inni stoją, to warto ustawić się za nimi – wtedy zawsze jest szansa, że się na coś załapie. A jak pewnie wiesz z opowiadań rodziców lub dziadków, w dawnych czasach w Polsce warto było stać. Były nawet przypadki, że płaciło się innym za zajmowanie kolejki.
Dlatego też Andrews, próbując się odnaleźć w nowej rzeczywistości, zaczyna naśladować innych. Chodzi tam, gdzie inni, kupuje to, co inni, nawet stara się z początku zachowywać podobnie. Nie może pozostać bierny i czekać na cud. Mógłby usiąść, załamać ręce i powiedzieć, że z psychologicznego punktu widzenia wszystko, co go otacza, to majaki. W różny sposób próbuje szukać wytłumaczeń w dziedzinie, którą zna najlepiej – psychologii. Olga Tokarczuk w swoim opowiadaniu stara się jednak przekazać czytelnikom coś więcej. Naukę, którą należy zapamiętać i czerpać z niej całymi garściami. Brzmi ona tak: nieważne, w jakiej sytuacji się znajdziesz, działaj, badaj, bądź aktywny i żyj w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych. Może nawet brzmi to trochę jak zdanie wyjęte z podręcznika do coachingu (czytaj: kołczingu) czy wewnętrznej motywacji „Just do it!”.
Historia profesora Andrewsa udowadnia, że wyjście z sytuacji jest zawsze. Nawet jeśli nie jest ono takie, jak sobie to zaplanowaliśmy. Często w życiu spotykamy się z różnego rodzaju sprzecznościami. Tak jak w epizodzie profesora, bywa, że świat wywraca się do góry nogami, ale należy wziąć sprawy w swoje ręce i próbować to rozwikłać. Powyższy przykład pokazuje, że mając do dyspozycji tylko słowa „eat, eat, food” bądź „żywą czy martwą”, jesteśmy w stanie coś ugrać.
Duża plastyczność historii pozwala na jej interpretację na wielu frontach. Być może po zapoznaniu się z nią będziesz w stanie i w swoim życiu znaleźć równie groteskowe sytuacje. A jeśli tak, to może warto zasięgnąć do komiksu pod tytułem „Profesor Andrews”? Scenariusz do niego napisał Dominik Szcześniak, a za kreskę odpowiedzialny jest Grzegorz Pawlak. Jeśli lubisz rysunkowe klimaty, to ta krótka historia przedstawiona na kilkudziesięciu stronach z pewnością cię zainteresuje.
Jeśli chcesz zabłysnąć w klasie, zwróć szczególną uwagę na wątek psychologiczny tego opowiadania i jego szerszy kontekst. Olga Tokarczuk z wykształcenia jest psychologiem, a w czasie studiów opiekowała się osobami chorymi psychicznie. Pracowała nawet jako psychoterapeutka. Dopiero po sukcesie pisarskim i poetyckim zrezygnowała z dawnych zajęć i w pełni poświęciła się tworzeniu. Dwie nagrody literackie Nike na koncie oraz międzynarodowa nagroda The Man Booker International Prize zachęca do zapoznania się z resztą jej dzieł. „Gra na wielu bębenkach”, książka, z której pochodzi nasze opowiadanie, to zbiór dziewiętnastu krótkich historii z galerią pełną barwnych postaci i różnorodnych stylów pisarskich. Warto po nią sięgnąć co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, opowiadania są krótkie, więc wymówka, że nie masz czasu na czytanie, nie przejdzie. A po drugie, czytelnicy określili ten tom jako najlepszą książkę dwa tysiące drugiego roku.