Marcin Meller w niedzielę na swoim profilu na Facebooku zdradził, że w czerwcu ubiegłego roku podczas szczytu pierwszej fali Covid-19 znalazł się w szpitalu z zawałem serca!
Moja kardiolożka była spanikowana, bo w czerwcu ubiegłego roku, w szczycie pierwszej fali pandemii lądowałem na SOR-ze w Mrągowie z zawałem serce, oficjalnie z powodu przerzutu zapalenia płuc na mięsień sercowy. Było nieśmiesznie. Dochodziłem do siebie pół roku. Ale żyję, jak widzicie. Dzięki medycy z Mrągowa.
W październiku, cztery miesiące później, pojechałem z dziećmi w Góry Świętokrzyskie. Weszliśmy na Łysą Górę, która jak wiadomo jest pagórkiem. Padłem potem o 19 i spałem do 10 następnego dnia.
Miałem objawy kopiuj wklej jak hardkorowi covidowcy, ale testy były negatywne. Więc oficjalnie to było zapalenie płuc.
- pisał w poście.
Wcześniej we wpisie zdradził, że przeszedł również koronawirusa, którym zaraziła się najpierw jego żona Anka. Jak przyznał, miało to miejsce dwa tygodnie przed przyjęciem trzeciej dawki szczepionki.
Polecany artykuł:
Zabrakło mi dwóch tygodni do trzeciej dawki, Anka, sama zaszczepiona dwukrotnie Pfizerem, złapała na mieście i jebut, miałem covida. Teoretycznie miało być lajtowo, ale moja zaniepokojona kardiolożka nakłoniła mnie bym złożył swe sexy ciałko do warszawskiego szpitala zakaźnego na Wolskiej. Spoko, zbadany, uratowany. Tu podziękowania dla lekarzy, pielęgniarek, personelu szpitalnego tamże. Podziwiam Was. Zwłaszcza kiedy, czego byłem świadkiem, dostajecie antyszczepów, co potrzebują tlenu, ale się nie szczepili i nie zamierzają.
Dalej we wpisie przyznał, że wiele razy otarł się o śmierć i zawsze udawało mu się wyjść bez szwanku. Całość przeczytacie poniżej.