Nie da się ukryć, że po niebagatelnym sukcesie wspomnianego “Hill House”, Mike Flanagan z każdą kolejną produkcją zaliczał tendencję spadkową. Tworząc “Zagładę domu Usherów” stanął zatem przed podwójnym wyzwaniem – po pierwsze musiał udowodnić, że jego opus magnum nie było jednorazowym przebłyskiem geniuszu i jako artysta wciąż ma nam coś sensownego do zaoferowania, i po drugie – zmierzył się z nie lada legendą, bo twórczością mistrza grozy, Edgara Allana Poego.
Choć tytuł serialu nawiązuje do jednego z najpopularniejszych dzieł pisarza, Flanagan wziął na warsztat cały przekrój jego dorobku, czerpiąc inspirację z szeregu innych nowel i poematów. Jedne z nich zostały zaadaptowane w sposób bardziej dosłowny, inne zaledwie symboliczny, i z niektórymi poradził sobie znacznie lepiej niż z pozostałymi.
“Zagłada domu Usherów” – recenzja nowego serialu Mike’a Flanagana
Fabuła oscyluje wokół tytułowego rodu Usherów, którego głową jest Roderick Usher – podstarzały milioner i biznesmen, stojący na czele farmaceutycznego koncernu, którego familia przywodzi na myśl upiorne połączenie Royów z “Sukcesji” i Targaryenów z “Rodu smoka”. To zepsute do szpiku kości, zblazowane i wykolejone indywidua, będące – rzecz jasna wyolbrzymioną – personifikacją najgorszych przywar bogatych i uprzywilejowanych. Tych bohaterów nie da się lubić, co oczywiście nie wyklucza zafascynowania ich losami.
Przed premierą wielu internautów, śledząc kampanię marketingową, wyraziło obawę o nadmiar postaci i niestety ta obawa była słuszna. Flanagan nie potrafi umiejętnie żonglować tak licznymi bohaterami, w wyniku czego jedni otrzymują znacznie więcej czasu ekranowego, niż na to zasłużyli, inni zaś widnieją przed kamerą stanowczo zbyt rzadko (tudzież krótko).
Wspomniałam, że głową rodu Usherów jest Roderick, co oczywiście jest prawdą, ale tylko z pozoru. Gdy bowiem na scenę wkracza żądny sprawiedliwości prokurator (jeśli się jeszcze nie domyśliliście, to nasza urocza familia ma sporo trupów w szafie), a pewna tajemnicza kobieta, niczym ponury żniwiarz zaczyna kosić bohaterów jednego po drugim, szybko zdajemy sobie sprawę, że mózgiem i żelazną pięścią rodu Usherów jest siostra Rodericka, Madeline – wyjątkowo parszywe i bezduszne babsko, do którego z miejsca zapałałam sympatią (mam słabość do femmes fatales). W duecie ze stereotypowo bezwzględnym prawnikiem Arthurem Pymem, stanowią istny dream team z piekła rodem.
Zostańmy na chwilę przy Arthurze, albowiem jeśli którekolwiek z członków i członkiń obsady zasługuje na szczególne wyróżnienie, to jest to właśnie kreujący jego postać Mark Hamill. Niegdyś dobrotliwy i na wskroś pozytywny Luke Skywalker, tu przywdziewa maskę pozbawionego choćby uncji człowieczeństwa typa, który, ilekroć wchodzi do pomieszczenia, temperatura powietrza zdaje się spadać o przynajmniej dziesięć stopni. Postać Pyma, enigmatycznego jegomościa z bogatą i upiornie niejasną przeszłością, przewija się przez ekran mimochodem, za każdym razem robiąc piorunujące wrażenie. I pełna w tym zasługa Hamilla, który mając niewiele linijek dialogowych, buduje swojego bohatera spojrzeniami i mimiką, raz na zawsze zrywając z łatką rycerza Jedi. Chłód bijący z jego oczu przeraża tu bardziej niż wszelkie zjawy, nagłe zgony i wymuszone jump-scare’y.
“Zagłada domu Usherów” to powrót do formy i dowód, że “Hill House” nie było przyjemnym wypadkiem przy pracy
Jak już przy tanich zagrywkach jesteśmy, to uprzedzam, że chwilami Flanagan, gdy usilnie próbuje nas przestraszyć, wykazuje się subtelnością rzutu cegłą w czoło. Jump-scare’y są przewidywalne i prostackie, a zamiast straszyć, zwyczajnie irytują i wytrącają z rytmu. Miłośnicy “Hill House” znajdą tu jednak dobrze nam znany i lubiany motyw upiorów przechadzających się mimochodem na drugim planie i tutaj Mike dowozi jak niegdyś, choć szkoda, że tak rzadko.
Jeden z aktorów określił “Zagładę domu Usherów” mianem zwrotu o tysiąc stopni w stosunku do poprzednich dzieł Flaganana, w którym da się jednak wyczuć jego rękę. I miał zupełną rację. Ten serial znacząco różni się od “Hill House”, “Bly Manor” czy “Midnight Mass”, gdyż bardziej niż klasyczny horror, przypomina creeperską “Sukcesję”, ale nawet przez sekundę nie zapominamy czyim nazwiskiem sygnowany jest ten projekt. Tym razem filmowiec postanowił ugryźć temat nieco inaczej i wyszło mu to na dobre, bo “Usherowie” to – tuż po “Hill House” – jego najlepsze dziecko.
Mike Flanagan udźwignął dzieło mistrza. “Zagłada domu Usherów” to udana adaptacja twórczości Poego
Nie wszystkie opowiadania Poego zostały tu zaadaptowane w sposób tak satysfakcjonujący, na jaki moglibyśmy liczyć. Niektóre, jak uwielbiane przeze mnie “Studnia i wahadło”, rażą niewykorzystanym potencjałem, inne jednak zostały wplecione w fabułę w sposób iście znakomity – szczególnie “Maska Czerwonego Moru” i “Czarny kot”.
Mike Flanagan nie poprzestał jednak wyłącznie na inspiracjach fabularnych, a wręcz samą konstrukcją serialu oddał hołd swemu mistrzowi. Ktoś mógłby mu zarzucić, że rozwiązanie zagadki nie należy do wybitnie wyszukanych, a morał – że źli ludzie kończą źle, pazerność nie popłaca, są w życiu rzeczy ważniejsze niż władza i pieniądze, a mroczne oblicze kapitalizmu prowadzi nas ku nieuchronnej zagładzie – jest dość oczywisty i trąci banałem, ale przecież właśnie tak przykazał Poe, naczelny hejter dydaktyzmu i alegorii. Przekaz jest prosty i wyłożony w sposób czytelny nawet dla niedzielnego widza, acz wciąż nie “łopatą”. A to balans trudny do osiągnięcia.
Reasumując, “Zagłada domu Usherów” to serial niepozbawiony wad, lecz rekompensujący je szeregiem zalet. Odpowiednio trzyma w napięciu, zachwyca stylistyką i czarnym humorem, a także przeraża w sposób wykraczający poza klasyczne straszaki, nie popadając przy tym w pretensjonalnaość (no poza tymi nieszczęsnymi jump-scare’ami).
Polecany artykuł: