„Najbardziej samotny chłopak na świecie” to jeden z najdziwniejszych filmów, jakie widziałam w ostatnim czasie, acz jest to dziwność, którą szczególnie miłuję. Kino truposzowe, we wszystkich jego odmianach, od lat zajmuje wyjątkowe miejsce w moim sercu, czy to w postaci tragicznej epopei o moralności i więzach międzyludzkich jak „The Last of Us”, brutalnej walki na śmierć i życie pokroju „The Walking Dead”, czy też groteskowych komedii w stylu „Truposze nie umierają” i właśnie najnowszego dzieła Martina Owena.
W trakcie seansu śledzimy losy młodzieńca imieniem Oliver, którego relacja z rodzicielką łudząco przypomina tę, która łączyła Normana i Normę Batesów. Chłopak żył w całkowitej izolacji, a za kompanów miał wyłącznie matkę i Alfa, którego dzień w dzień oglądał w telewizji. Życie Olivera uległo jednak drastycznej zmianie, gdy kochana mamusia, w wyjątkowo absurdalny sposób, pożegnała się z życiem i pozostawiła go samemu sobie. By znaleźć przyjaciół i nie wylądować w psychiatryku, chłopak szukał szczęścia wśród żywych. Gdy to nie wypaliło, zwrócił się ku martwym.
„Najbardziej samotny chłopak na świecie” to ciekawe połączenie „Psychozy” ze stylistką Wesa Andersona
Siłą rzeczy Oliver kojarzy nam się z Normanem Batesem, czy to tym z „Psychozy”, czy jego nastoletnią wersją wykreowaną w „Bates Motel”. „Najbardziej samotny chłopak na świecie” odbiega jednak stylistycznie od obu tych tytułów, zabierając nas w kolorowy i jakże wspaniale klimatyczny świat rodem z filmów Wesa Andersona – jeśli pokochaliście stylistykę „Grand Budapest Hotel”, tu poczujecie się jak w domu. Twórca inaczej też rozłożył akcenty. Nie zamierza nas bowiem straszyć, a dramat ustępuje tu miejsca groteskowej komedii z wisielczym humorem, którego nie powstydziłby się Ryan Reynolds (szczególne brawa za wyśmienite gry słowne).
Martin Owen czerpie zresztą z popkultury ile wlezie. Znajdziemy tu odniesienia do „Głosów”, „Pogromców duchów”, czy nawet „Szczęk”, z hołdem dla „Alfa” włącznie. Reżyser ewidentnie należy do koneserów kina grozy klasy B z lat 80., bo typowy dla niego klimat aż wylewa się z ekranu. Truposze nawet nie próbują wyglądać realistycznie, a całość trąci tandetą i taniochą. Ma to jednak swój specyficzny urok, odgórnie przyjętą konwencję, którą albo kupimy, albo nie. Ja kupiłam w całości.
„Najbardziej samotny chłopak na świecie” raczej nie miał być poruszającą rozprawą o meandrach ludzkiej psychiki, a lekką, choć silnie wypaczoną rozrywką, która pod płaszczykiem lukru, różu i gnijących zwłok kryje smutne przesłanie o samotności, społecznym odtrąceniu i radzeniu sobie ze stratą. W końcu to śmierć matki, która za życia zdążyła skrzywić go psychicznie; a następnie brak akceptacji ze strony żywych, sprawiły, że Oliver odnalazł szczęście dopiero pośród umarłych. Ważnym akcentem są też pracownicy opieki społecznej, nad którymi Martin Owen się nieco poznęcał, obrazując realia działania instytucji, która z założenia ma bliźniemu pomóc, a jak bywa w praktyce, wszyscy niestety wiemy. Efekt jest taki, że otrzymujemy kolorową, bardziej przystępną interpretację „Psychozy” z mrugnięciem oka, która owszem bawi, ale zachowuje też ducha, za którego przed laty pokochaliśmy opowieść Hitchcocka (czy też Roberta Blocha).
Reasumując, jeśli lubicie dziwne, specyficzne kino, a już zwłaszcza to z trupami i czarnym humorem w rolach głównych, „Najbardziej samotny chłopak na świecie” powinien przypaść wam do gustu. Nawet jeśli jest zlepkiem motywów, które wcześniej już gdzieś widzieliśmy.