Spis treści
- Gdzie poległo HBO, triumfuje Netflix
- "Sto lat samotności" to świetna adaptacja i jeden z najlepszych seriali Netflixa
- "Sto lat samotności": o czym opowiada serial?
Gdzie poległo HBO, triumfuje Netflix
Nagrodzony literacką nagrodą nobla Gabriel García Márquez wydał swe "Sto lat samotności" przed 57 laty i do końca życia (zmarł w 2014 roku) niezłomnie odmawiał zgody na adaptację. Utrzymywał bowiem, że dzieło tak wielowątkowe, przepełnione metaforami i bogate w bohaterów o podobnie, tudzież identycznie, brzmiących imionach, jest zwyczajnie nieprzekładalne na język filmu. I tak się składa, że do dziś żyje pewien pan, który wychodził z podobnego założenia, opierając się na dokładnie tych samych argumentach. Tym panem jest oczywiście George R. R. Martin, autor "Pieśni Lodu i Ognia".
Zakończenie tej historii wszyscy doskonale znamy – Martin, wbrew zdrowemu rozsądkowi, ostatecznie ugiął się pod naciskami Davida Benioffa i D.B. Weissa, którzy przekonali go do swej wizji serialowej opowieści o krainie Westeros. I choć ostrzegał ich, że "wsiadają do rozpędzonego pociągu, nie wiedząc, na której stacji winni wysiąść" (to parafraza słów samego Martina, nie mój osobisty wymysł), uwierzył w nich, co po dziś dzień wszystkim odbija się czkawką. Jego słowa okazały się bowiem prorocze – choć w pierwszych sezonach "Gra o tron" radziła sobie doskonale, gdy przyszło do zaadaptowania "Uczty dla wron" (czwartego tomu), showrunnerzy wpadli w panikę, po czym rozłożyli ręce i zadzwonili do George'a z informacją, że wyrzucają połowę wątków, a resztę spłaszczają, bo tego się nie da przenieść na ekran, a widzowie by się w tym nie połapali (wiedzcie bowiem, że upadek hitu HBO rozpoczął się na długo przed wyczerpaniem materiału źródłowego). Po drodze zmienili też imiona niektórych postaci (dla przykładu siostra Theona miała na imię Asha, nie Yara, ale w opowieści istniała już Osha i uznano, że widzowie nie będą w stanie ich od siebie odróżnić).
Dlaczego o tym piszę? Bo dla wielu "Gra o tron" stała się symbolem i koronnym dowodem tego, że adaptacje, a już zwłaszcza ambitnych i złożonych dzieł, nie mają prawa się udać. Tymczasem scenarzyści José Rivera i Natalia Santa, wspomagani przez reżyserki duet Alexa Garcíę Lópeza i Laurę Morę, udowodnili, że jak się chce (i umie), to wszystko się da.
"Sto lat samotności" to świetna adaptacja i jeden z najlepszych seriali Netflixa
Zanim przejdziemy do meritum, szybkie objaśnienie nomenklatury: ekranizacja i adaptacja nie są synonimami, gdyż pierwsza zakłada możliwie jak najwierniejsze przeniesienie oryginału na ekran, druga zaś dopuszcza nawet daleko idące zmiany w fabule i strukturze. Siłą rzeczy ekranizacje zdarzają się znacznie rzadziej i zazwyczaj kończą się porażką, bo książka i film tudzież serial to zupełnie inne medium i rządzi się swoimi prawami. Z adaptacjami też nie jest zbyt kolorowo, ale dziś nie o tym.
Teraz skupmy się na przykładzie adaptacji w gruncie rzeczy doskonałej, jaką jest właśnie "Sto lat samotności". Czy wprowadzono zmiany? Owszem, ale scenarzyści nie wywracają opowieści o rodzinie Buendía i mieszkańcach Macondo do góry nogami (jak zrobił to choćby Ryan Condal w nieszczęsnym "Rodzie smoka"). Zmiany są kosmetyczne i wynikają z rygorów narzucanych przez język serialu. "Sto lat samotności" Netflixa różni się od książki Márqueza choćby narracją, która prowadzona jest w sposób znacznie przystępniejszy dla widza, bo chronologiczny. Ale nikt przy tym nie traktuje odbiorcy jak idioty – imiona bohaterów, choć w wielu przypadkach identyczne, zostały zachowane i niespodzianka, dzięki zastosowanym zabiegom formalnym naprawdę nie idzie się w nich pogubić. Kto by pomyślał, że wystarczyło mieć dobry pomysł i odrobinę zaufania do widza. Pierwowzorowi okazano też odpowiedni szacunek, bo choć twórcy nie spełnili wszystkich wymogów narzucanych przez Márqueza i jego rodzinę (zgody na adaptację udzielili synowie, którzy pełnili zresztą funkcję producentów wykonawczych), pieczołowicie wykonali swoje zadanie i przenieśli na ekran duszę tej opowieści, nie racząc nas swoimi wymysłami.
"Sto lat samotności" wypada świetnie nie tylko jako adaptacja, ale i serial sam w sobie. Scenografie i kostiumy robią wrażenie, zdjęcia są piękne, a narracja, choć powolna, to angażująca. Na pochwałę zasługuje też dobór obsady – w dużej mierze grają tu kolumbijscy aktorzy, nieznani z żadnych głośnych międzynarodowych produkcji, co pozwala bez reszty zatracić się w świecie Macondo i uwierzyć w jego magię oraz swoistą umowność.
Reasumując, Netflix dokonał czegoś na pozór niemożliwego oraz zadał kłam twierdzeniom o adaptacji niemożliwej, jakim zasłaniało się dotąd wielu twórców. Miejmy tylko nadzieję, że druga tura odcinków, która pojawi się w serwisie w 2025 roku (dokładna data premiery nie jest jeszcze znana) utrzyma ten poziom.
Polecany artykuł:
"Sto lat samotności": o czym opowiada serial?
A jeśli nie czytaliście książki i przed seansem chcielibyście zorientować się w fabule "Stu lat samotności", podrzucam oficjalny opis udostępniony przez Netflixa: Kuzyni José Arcadio Buendía i Úrsula Iguarán, którzy pobrali się wbrew woli rodziców, opuszczają swoją wioskę i wyruszają w długą podróż w poszukiwaniu nowego domu. W towarzystwie przyjaciół ich wędrówka kończy się nad kamienistym brzegiem rzeki, gdzie zakładają utopijną osadę ochrzczoną Macondo. Kilka pokoleń rodu Buendía wyznaczy przyszłość tego mitycznego miasta, dręczonego przez szaleństwo, zakazane miłości, krwawą i absurdalną wojnę oraz strach przed straszliwą klątwą, która skazuje ich, bez nadziei, na sto lat samotności.