Zdaję sobie sprawę z ogromu czci, jaką mieszkańcy naszego kraju otaczają twórczość Andrzeja Sapkowskiego. Wiem też, że wiele osób liczyło, iż “Wiedźmin” od Netfliksa stanie w równym rzędzie z kolosami pokroju “Gry o tron” z czasów jej największej świetności. Nic takiego się jednak nie stało i myślę, że czas postawić sobie pytanie, czy nie powinniśmy przypadkiem zweryfikować swoich oczekiwań. Za nami bowiem już trzy sezony, w których Lauren Schmidt Hissrich dość jasno dała nam do zrozumienia, że nigdy nie siliła się na stworzenie wiekopomnego arcydzieła fantasy, ani też wiernej ekranizacji książek Sapkowskiego. “Wiedźmin” to ni mniej, ni więcej, jak serialowe guilty pleasure, produkcja, która, mimo swojego nadmiernego patosu, sama siebie nie traktuje do końca serio. W związku z tym i ja postanowiłam tak właśnie ją postrzegać, i wiecie co? Bawiłam się naprawdę dobrze oglądając ten trzeci sezon.
Polecany artykuł:
“Wiedźmin” zawsze będzie wkurzał widzów, ale to nie oznacza, że mamy spisać go na straty
Już przy okazji pierwszej puli odcinków trzeciego “Wiedźmina” pisałam, że uważam ten sezon za zdecydowany krok naprzód. Twórcy przestali wreszcie błądzić niczym dzieci we mgle i skupili się na swoich bohaterach. Po seansie ostatnich trzech odcinków podtrzymuję swoje zdanie i żeby była jasność – ja naprawdę dostrzegam wszystkie te wady i bolączki trawiące “Wiedźmina”; słabe aktorstwo (choć do tego tematu jeszcze wrócimy), kulejący scenariusz, dziwne fikołki fabularne, czy brak jakiegokolwiek poczucia czasu i przestrzeni na Kontynencie; ale widzę też zalety. Historia wreszcie stała się “jakaś”, relacje łączące bohaterów nabrały wiarygodności, a i aktorki wcielające się w Ciri i Yennefer zaczęły się nieco rozwijać (choć przed nimi jeszcze długa droga).
Choreografie walk, jak zwykle zresztą, zasługują na pochwałę, a już zwłaszcza starcie Geralta z Vilgefortzem, które naprawdę dobrze pokazało umiejętności antagonisty i podniosło stawkę, a także choć w minimalnym stopniu wynagrodziło mi zaprzepaszczony potencjał Thanedd.
Zresztą odcinki 6 i 7 to, moim zdaniem, najlepsze odcinki, jakimi dotąd uraczyła nas pani Hissrich. Mają swoje bolączki, ale też elementy pomysłowe i wzbijające się ponad przeciętność – jak chociażby potwór imitujący źródło wody. Dano nam też okazję, byśmy spędzili nieco czasu “sam na sam” z Ciri, która jakby nie patrzeć – wyrasta powoli na główną bohaterkę, a głębia jej osobowości pozostawiała dotąd wiele do życzenia. Sceny z omamami może i nie należały do najlepiej zrealizowanych (przyznaję, chwilami skręcało mnie od nadmiaru cringe’u), ale zawierały odpowiedni ładunek emocjonalny i zgrabnie rozwijały jej postać. Do tego Freya Allan pokazała, że coraz lepiej radzi sobie w scenach dramatycznych, a i nawet charakteryzację zrobili jej całkiem przednią (w ogóle kostiumy i fryzury prezentują się w tym sezonie coraz lepiej), więc jeszcze tylko niech zmyją jej ten koszmarny tusz z rzęs i będę doprawdy ukontentowana.
“Wiedźmin” to naprawdę dobre guilty pleasure, które nie pretenduje to miana serialowego arcydzieła
Tym, co w 7. odcinku urzekło mnie jednak najbardziej jest ta już pełna samoświadomość serialu. Nikt tu nawet nie udaje, że cokolwiek winniśmy traktować poważnie. Nikt nie stara się stanąć w jednym rzędzie z “Rodem smoka” czy “The Last of Us”. W “Wiedźminie” nie chodzi (i w gruncie rzeczy nigdy nie chodziło) o wybitny scenariusz, skrupulatnie utkaną intrygę czy zachwyty audio-wizualne. Tu liczy się czysty fun. Bo jak inaczej wyjaśnić te wręcz prostackie sceny, w których Ciri zachowuje się niczym postać z gry komputerowej (i to dla dzieci), gdyż twórcy zamiast zobrazować nam rozwój sytuacji, każą jej na głos tłumaczyć, o czym myśli, dokąd zmierza i co chce osiągnąć? Jedni powiedzą, że to przykład absolutnego braku umiejętności scenopisarskich i możliwe, że będą mieć rację. Ja powiem, że to konwencja i też wcale nie muszę się mylić. Konwencja ma bowiem to do siebie, że jednych przekona, innych wprost przeciwnie (mnie, jakbyście się jeszcze nie zorientowali, przekonała i wspomniane sceny z Cirillą zamiast wkurzać, bawiły niesamowicie).
Trzeci sezon pokazuje, że “Wiedźmin” może i nie jest serialem górnolotnym, ale jest też naprawdę dobry w byciu tym, czym z założenia ma być – niezobowiązującą rozrywką i (bardzo) luźną adaptacją książek Sapkowskiego. Dlatego osobiście jestem w stanie wybaczyć mu więcej niż takiemu “Rodowi smoka” i zwyczajnie przymknąć oko na niedociągnięcia. W końcu są produkcje, które ogląda się sercem, nie rozumem. I netfliksowy “Wiesiek” jest właśnie jedną z nich.
Na odchodne wspomnę jeszcze tylko, że choć czuję żal w sercu na myśl o odejściu Cavilla, finałowe odcinki dobitnie pokazały jego zmęczenie tą rolą. Będę tęsknić, ale nie ukrywam, że wyczekuję kreacji Hemswortha, który może nas jeszcze pozytywnie zaskoczyć. Zwłaszcza, że serial zmierza w coraz lepszym kierunku.