"Wednesday" to serial (z pozoru) skazany na sukces. W końcu ta złowieszcza i lubująca się we wszelkiej maści torturach latorośl Morticii i Gomeza od lat jest ulubienicą kinomanów, a za sterami stanął sam Tim Burton. TEN Tim Burton od "Gnijącej panny młodej" i "Frankenweenie". Dla człowieka uchodzącego za wirtuoza spooky klimatów, mariaż z najbardziej wypaczoną (tuż obok Targaryenów rzecz jasna) rodzinką popkultury, był zaledwie - niezwykle wyczekiwaną - kwestią czasu. Co mogło pójść nie tak? Jak się okazuje, wiele rzeczy.
"Wednesday" bliżej do "Sabriny", niż Rodziny Addamsów
Jako osoba, która wychowała się na przygodach Wednesday i Pugsleya (serdecznie pozdrawiam kuzyna Cosia) i która od lat namiętnie ogląda filmy Burtona, naprawdę bardzo chciałam polubić się z tym serialem. Oczekiwania miałam dość niskie, ale nadzieje ukryte w głębi czarnego niczym węgiel serduszka - ogromne. Chciałabym napisać wam, że "Wednesday" to wyśmienity serial, wart ośmiu godzin waszego życia, który zawiera w sobie wszystko to, za co pokochaliście Tima Burtona i familię Addamsów. Ale nie napiszę.
Nie twierdzę oczywiście, że nowa produkcja Netfliksa jest serialem aoglądalnym. Ma kilka momentów i aspektów, za które należy go docenić, jak klimat (w którym najbardziej czuć rękę Burtona), kilka autentycznie zabawnych one-linerów i liczne nawiązania zarówno do samej "Rodziny Addamsów", jak i innych wytworów popkultury. Całość sprawdzi się jako niezobowiązujące guilty pleasure, ale wyłącznie, jeśli uodporniliście się już na scenariuszowe głupoty, przewidywalną i miałką fabułę, oraz wszystko, co wiąże się z czerstwą teen dramą pokroju "Riverdale" i "Sabriny", bo właśnie z takim serialem mamy tu do czynienia. Akademia Nevermore do złudzenia przypomina szkołę, w której nauki pobierała panna Spellman, a raczej jej… plastikowy odpowiednik. Uczniowie (tj. bohaterowie drugoplanowi) przypominają postacie demo, niechlujnie wycięte z szablonów, bez żadnej charyzmy, czy głębszej osobowości. Trudno tu kogokolwiek polubić, bo w zasadzie niewiele jesteśmy w stanie o nich powiedzieć, może poza tym, że większość dialogów i scen z ich udziałem wywołuje ciarki żenady. Cringe'owy to chyba najlepszy epitet, jakim można określić "Wednesday" Tima Burtona. Scenarzystom nie udało się uchwycić ducha "Rodziny Addamsów", a kilka one-linerów, nieważne jak błyskotliwych i zabawnych, nie załatwi sprawy. Odniosłam wręcz wrażenie, że twórcy próbują nam tu zaserwować kolejną do bólu generyczną młodzieżówkę, maczając ją tylko w sobie przygotowanym przez Burtona i wrzucając do gara postaci z popularnego uniwersum, i liczą, że a nuż będzie nam smakować. Przykro mi, ale ja omal nie nabawiłam się niestrawności.
"Wednesday", czyli Jenna Ortega kontra scenarzyści
Jenna Ortega wydawała się być kapitalnym, a nawet "jedynym słusznym" wyborem do roli Addamsówny. Jej aparycja sprawdza się oczywiście znakomicie, do warsztatu aktorskiego też nie mogę się szczególnie przyczepić, a jednak… coś tu nie gra. Jej Wednesday daleko do tej, którą ukochaliśmy przed laty - zimnej, sadystycznej, wyniosłej, acz niepozbawionej złowieszczego uroku osobistego (nie bez kozery stała się przecież ikoną popkultury). Zamiast tego szybko okazuje się być irytująca i wręcz karykaturalna. Problem leży oczywiście w scenariuszu i samym zamyśle fabularnym - za usilne i pokraczne normalizowanie Wednesday twórcom należą się najbardziej wymyślne tortury ze strony tytułowej bohaterki. Cieszę się, że Tim Burton (czy ktokolwiek tam wpadł na ten genialny pomysł) postanowił pójść o krok dalej, niż jego poprzednicy i zgłębić psychikę Wednesday, dotrzeć do jej człowieczeństwa. Ale na Siedem Piekieł, do takich zagrań należy podchodzić z głową i rozmysłem, nie klasycznym "wrzućmy ją w miłosny trójkąt, dodajmy jazgotliwą przyjaciółkę-antytezę i zobaczmy, co się stanie". No stało się nieuniknione, bo to przecież przepis na totalną katastrofę (naprawdę szykuję już popcorn w oczekiwaniu na krzyki o herezji i profanacji "Rodziny Addamsów"). Zatem nawet największe wysiłki aktorki na niewiele się zdały, choć gołym okiem widać, że robiła co mogła.
Z pozytywów mamy zaś obłędną Gwendoline Christie, którą w roli Larissy Weems mogłabym oglądać godzinami (aż żałuję, że to nie ona była naszą protagonistką). Dyrektorka Akademii to ciekawa, tajemnicza i charyzmatyczna postać, która z miejsca przykuwa uwagę i przyćmiewa wszystkich wokół, z Wednesday i jej matką włącznie. Dobrze wypadła też Christina Ricci, której roli oczywiście wam nie zdradzę.
Reasumując - z przykrością stwierdzam, że "Wednesday" zasługuje na miano jednego z największych serialowych zawodów roku, choć nie jest kompletnym niewypałem. Widać tu olbrzymi potencjał, potrzeba jednak znacznie więcej odwagi i pomysłu, by to zagrało. Liczę więc, że twórcy wyciągną wnioski, a Tim Burton i Wednesday wreszcie pokażą prawdziwy pazur, bo stać ich na więcej. Netfliksa też. Ocena: 4/10.