"Doktor Strange w multiwersum obłędu" to film, który jeszcze na długo przed swoją premierą wzbudzał zarówno ekscytację, jak i ogromne obawy. Fani Marvela prześcigali się bowiem w rozmaitych teoriach na temat gościnnych występów i tego, co czeka nas w zakamarkach tytułowego multiwersum. Pojawiały się także głosy o ewentualnym przeroście formy nad treścią, gdy film ugnie się pod ciężarem fan service'u, zatracając swoją tożsamość i cel. Tak się na szczęście nie stało, jednak film Sama Raimiego cierpi na kilka innych bolączek, których jako wieloletnia fanka MCU wybaczyć nie potrafię.
Doktor Strange w multiwersum obłędu, czyli pierwszy horror w stajni Marvela
Reżyser "Doktora Strange'a 2" to persona doskonale znana wszystkim miłośnikom herosów w trykotach. Jednak człowiek, który dał światu pierwszą trylogię "Spider-Mana" (dziś uznawaną za klasykę gatunku) kojarzony jest głównie z serią "Martwe zło", która złotymi zgłoskami zapisała się w dziejach kina grozy. Zatem już samo nazwisko reżysera stanowiło obietnicę horrorowego sznytu, dotąd całkowicie obcego produkcjom Marvela. Obietnica ta została spełniona i uwierzcie mi - każdy fan Sama Raimiego uśmiechnie się podczas seansu przynajmniej parokrotnie. Wszystkich tych, którzy boją się horrorów jednak uspokajam - "Doktor Strange w multiwersum obłędu" przypomina bardziej popcornowe straszaki z creepy klimatem, niż horror pełną gębą. Reżyser wykazał się bowiem niemałym wyczuciem kreując "Dziwago 2" po swojemu, zachowując przy tym ducha Marvela (musiał bowiem pamiętać w ramach jakiego uniwersum przyszło mu tworzyć). Film jest więc quasi-horrorem, wciąż pozostając częścią MCU, za co należą się wielkie brawa.
W kwestii występów gościnnych Sam Raimi również nie zawodzi. Jest ich bowiem kilka (niektóre z nich iście wyborne!), jednak stanowią one zaledwie smaczek, puszczenie przysłowiowego oka do widzów i wprowadzenie do uniwersum nowych postaci, nie fan service, który przyćmiewa główną oś fabularną. Tworząc taką produkcję łatwo zatracić się w sięganiu po możliwości, które daje multiwersum, zatem chapeau bas za wstrzemięźliwość, która była tutaj jak najbardziej na miejscu.
Doktor Strange w multiwersum obłędu, czyli droga Stephena do superbohaterstwa
Przejdźmy teraz do głównego zainteresowanego, czyli tytułowego Doktora Dziwago (wciąż nie rozumiem, dlaczego polscy dystrybutorzy nie zdecydowali się na takie tłumaczenie). Gdy w 2016 roku debiutowała pierwsza odsłona jego solowych przygód, fani Marvela przyjęli go z mieszanym entuzjazmem. Bohater grany przez Benedicta Cumberbatcha nie był dość wyrazisty, a pokuszę się nawet o stwierdzenie, że zalatywał podróbką Tony'ego Starka. Dwa lata później nadeszło jednak "Infinity War", w którym Strange jawił nam się już jako wzbudzający respekt i niezwykle potężny czarodziej. Teraz nabrał jednak ludzkiego wymiaru, stając się superherosem z prawdziwego zdarzenia.
Sam Raimi świetnie prowadzi głównego bohatera, uczłowieczając go, obnażając jego słabości oraz mocne strony. Wszystkich, którzy martwili się, że w "Multiwersum obłędu" zabraknie samego Strange'a, uspokajam - to wciąż film o tytułowym Mistrzu Sztuk Mistycznych, który jeśli nie przekonał was do siebie wcześniej, z pewnością zrobi to teraz. Droga, którą przechodzi w tym filmie jest bowiem konsekwentna, a jej finał nader satysfakcjonujący.
Doktor Strange w multiwersum obłędu, czyli jak zmarnować olbrzymi potencjał
Zanim przejdę do minusów, zaznaczę jeszcze tylko, że "Doktor Strange w multiwersum obłędu" to wizualna uczta, a jeden z pojedynków (z uwagi na spoilery nie zdradzę, między którymi postaciami) to prawdziwy popis kreatywności i CGI at its finest. Ponadto film Sama Raimiego umiejętnie prowadzi nas przez zakusy wieloświata i wprowadza do MCU nową superbohaterkę - niejaką Americę Chavez, która wypada naprawdę przyzwoicie i z ciekawością wyczekuję jej powrotu.
Przechodząc do minusów - wszystko byłoby pięknie, a film skwitowałabym tytułem popularnej piosenki Beautiful Madness, gdyby Sam Raimi nie położył, zbezcześcił i absolutnie zmarnował jednej z najlepszych postaci, jakie mieliśmy przyjemność oglądać na ekranie przez kilka minionych lat. Wanda Maximoff, od swojego debiutu w "Czasie Ultrona", przeszła długą i wyboistą drogę, naznaczoną licznymi traumami, tragediami i próbami bycia superbohaterką. Reżyser bardzo szybko uświadamia nam, że tej bohaterki nie rozumie i nie czuje. Jej wielowymiarowość i tragizm znikają, czego uratować nie są w stanie nawet ogromne wysiłki aktorki. Elizabeth Olsen robiła co mogła, by wykrzesać z Wandy możliwie jak najwięcej i mimo kulejącego scenariusza pokazać nam wewnętrzną walkę swojej bohaterki (co wychodziło jej niestety z różnym skutkiem, bowiem chwilami ocierała się wręcz o groteskę). "Doktor Strange w multiwersum obłędu" jest niejako przedłużeniem "WandaVision", jednak jako widzowie czujemy, jakby umknął nam istotny fragment układanki. Jeszcze jeden film, czy choćby odcinek serialu z jej udziałem. Z uwagi na fakt, iż jest to recenzja bezspoilerowa, nie mogę zdradzić wam za dużo, nadmienię zatem tylko, że droga, którą kroczy panna Maximoff, obrała kurs na skróty, w wyniku czego jej olbrzymi potencjał został całkowicie zmarnowany, a sama postać staje się w ostatecznym rozrachunku... karykaturą samej siebie. Jako bohaterka, która towarzyszyła nam przez lata i stanowiła źródło wielu istotnych wolt fabularnych, Wanda zasłużyła na coś więcej, niż stanie się połączeniem Samary Morgan z pewną panią z "Gry o tron", której imienia celowo tu nie zdradzę.
Skoro wspomniałam już o scenariuszu - z przykrością muszę przyznać, że ten chwilami sprawia wrażenie, jakbyśmy cofnęli się o jakieś 20 lat i otrzymali generyczny film superhero pokroju "Hulka", czy "Fantastycznej Czwórki". Dialogi bywają drętwe, z czego sprawę zdawali sobie chyba nawet aktorzy, bowiem niektóre sceny swoją sztucznością i brakiem polotu przywodzą na myśl polskie paradokumenty. Zawodzi też humor, z którego przecież Marvel tak słynie. Niemal wszystkie żarty są czerstwe i nieśmieszne, a kilka wręcz absolutnie żenujących.
Reasumując - "Doktor Strange w multiwersum obłędu" nie jest filmem złym, ale to jeszcze nie oznacza, że dobrym. Na tle innych produkcji od Marvel Studios klasuje się gdzieś w połowie rankingu, na zmianę zadowalając i rozczarowując. Jest jednak dużym krokiem w tył i zmarnowanym potencjałem. Zaliczyłabym go do segmentów: przyzwoity film superhero, do którego raczej nigdy nie wrócę, oraz produkcja, która mogła być wybitna i naprawdę boli, że nie jest. Niemniej jednak zachęcam do udania się do kin i zapoznania się z dziełem Sama Raimiego, bowiem jako film o Doktorze Strange'u, "Multiverse of Madness" się sprawdza.
Ocena: 6.5/10
ZOBACZ TAKŻE: Najlepsze filmy o superbohaterach. TOP5 produkcji superhero