“Bezmiar”, który zrobił furorę na festiwalu w Wenecji, to ten typ kina, w którym twórca nie prowadzi nas za rękę, kreśląc jasną i prostą w odbiorze historię z wyraźnie zarysowanym początkiem i końcem. To film, który każdy z widzów interpretuje sam, zgodnie z własną wrażliwością i wyciąga z niego coś swojego. Coś, co szczególnie do niego trafia. Dla mnie słowem kluczem jest tu pułapka, w której tkwi każdy z bohaterów, zarówno ta widoczna gołym okiem, jak i ukryta nieco głębiej, na drugim planie.
“Bezmiar” – recenzja nowego filmu z Penélope Cruz
W trakcie seansu śledzimy losy pięcioosobowej rodziny, która właśnie wprowadziła się do nowo wybudowanego bloku na rzymskim osiedlu. Wieczne Miasto w obiektywie Crialese’a nie prezentuje się jednak tak majestatycznie, jak obrazują je hollywoodzkie produkcje. To miejsce, jak każde inne, w którym kroczymy zarówno malowniczymi uliczkami, jak i brudnymi, zapomnianymi przez Boga przedmieściami. Zamiast podziwiać Fontannę di Trevi i spacerować po Hiszpańskich Schodach, tkwimy w domach z betonu, w których – jak śpiewała niegdyś Martyna Jakubowicz – nie ma wolnej miłości.
W centrum tego małego wszechświata znajduje się 11-letni chłopiec uwięziony w ciele dojrzewającej dziewczynki. Andrea, przez bliskich uparcie nazywany Adri (skrót od Adriany), wychowuje się w konserwatywnej rodzinie, uczęszcza do katolickiej szkoły i nie potrafi pojąć, dlaczego nie pasuje do szufladki, w którą usilnie wpychają go bliscy. Bohater znajduje się w pułapce oczekiwań swojego otoczenia, a także niepisanych zasad, które rządzą tym światem. Postrzega siebie jako zepsutą zabawkę, naznaczony defektami produkt własnych rodziców, który na domiar złego zaczyna pałać uczuciem do Cyganki, dziewczyny znajdującej się na absolutnym marginesie społeczeństwa. Nie rozumie go rodzeństwo, z którym spędza przecież niemal każdą wolną chwilę. Nie rozumie go apodyktyczny ojciec, ani nawet kochająca, pełna czułości matka (w tej roli fenomenalna Penélope Cruz). Matka, która sama tkwi zarówno w nieszczęśliwym małżeństwie, jak i – znów – pułapce oczekiwań, narzucanej jej przez społeczeństwo. Musi być wierną żoną dla niewiernego męża, opiekuńczą matką dla niewdzięcznych dzieci i przykładną obywatelką w tym niesprawiedliwym świecie. Każdemu odstępstwu od normy towarzyszą upokorzenie i pełen osądu wzrok. Wzrok, który nie odstępuje jej ani na sekundę.
Bohaterowie “Bezmiaru” (w dużej mierze) kochają się bezgranicznie, lecz się wzajemnie nie rozumieją i nawet nie próbują zrozumieć. Mamy tu do czynienia z miłością, która jak wielka by nie była, często zwyczajnie nie wystarcza. Nie wtedy, gdy nie idzie w parze z akceptacją tego, czego nie potrafimy objąć rozumem. Nie, gdy własnych bolączek nie umiemy dostrzec u innych. Andrea wścieka się na cały świat, bo ten usilnie kategoryzuje go i nie pozwala na choćby odrobinę słabości i poczucia własnej tożsamości. Bo nie rozumie jego potrzeb. Jednocześnie piętnuje własną matkę, ilekroć ta wychyli głowę zza złotej klatki, w której została zamknięta. Ilekroć tylko przestanie być perfekcyjna. Rodzicielka nie pozostaje mu dłużna i ani przez sekundkę nie potrafi zaakceptować faktu, że jej córka jest w rzeczywistości synem.
To właśnie nieoczywiste, acz jakże realistyczne relacje pomiędzy bohaterami (i fenomenalna reżyseria) stanowią największą siłę “Bezmiaru”. Wiem też, że jako jego największą bolączkę wskazuje się fakt, iż żaden z wątków nie doczekał się tu satysfakcjonującego zakończenia. Nie otrzymujemy bowiem dramatycznej sceny, w której dochodzi do wybuchu eskalujących przez cały seans emocji i wzajemnych pretensji. Bohaterowie nie przechodzą wielkiej przemiany, nie osiągają zamierzonych celów, ani nie ponoszą spektakularnej porażki. Gdy pojawiają się napisy końcowe, nie towarzyszy nam upragnione katharsis. Sama, tuż po wyjściu z sali kinowej, nieco na to narzekałam. Im dłużej jednak myślałam o “Bezmiarze”, tym bardziej doceniałam jego prostotę i… uderzającą prawdziwość. Życie nie jest bowiem hollywoodzkim dramatem, w którym dany etap kończy się katartycznym uniesieniem, czy nagłym zwrotem akcji. Każde emocjonujące zakończenie jest w końcu wyłącznie momentem, w którym przestajemy opowiadać.