Gdy przed dwoma laty debiutował “Ród smoka”, odbywało się to w atmosferze niepewności. Czy uda się podźwignąć to uniwersum z kolan po spektakularnym fiasko “Gry o tron”? Czy fani prozy George’a R. R. Martina zdołają zaufać kolejnym scenarzystom? I choć efekt może nie był tak spektakularny, jak mogliśmy oczekiwać, wyszło całkiem nieźle. Drugi sezon miał być już z kolei petardą, która na dobre rozkręci karuzelę okrucieństwa, spisków i bratobójstwa. A skończyło się na miałkim niewypale.
“Ród smoka” i absolutna porażka drugiego sezonu
Po otrzymaniu screenerów pierwszych czterech (z ośmiu) odcinków nie byłam wybitnie zachwycona (nie ja jedyna zresztą), ale pozostawałam dobrej myśli. W końcu drugi odcinek to jeden z najlepszych, jakie dotąd otrzymaliśmy, z wyśmienitym rozwojem postaci (zwłaszcza Aegona) i coraz lepszym scenariuszem (scena, w której Otto Hightower traci urząd jest po stokroć wspaniała). Potem przyszedł czas na bitwę o Gawronie Gniazdo, która spełniła oczekiwania zarówno zwykłych widzów, jak i miłośników literackiego pierwowzoru, oraz stanowiła obietnicę, że oto wojna rozpętała się na dobre i ratuj się, kto może. A potem nadeszły nudy.
Drugi sezon “Rodu smoka” cierpi na wiele bolączek, a pierwszą z nich jest rozwleczona do granic możliwości fabuła. W “Ogniu i krwi” George’a R. R. Martina wojna zwana przez minstreli Tańcem Smoków zajmuje mniej niż połowę książki. Akcja jest dynamiczna, autor nie bierze jeńców, a trup ściele się gęsto. Tymczasem w drugim sezonie “Rodu smoka” obserwujemy, jak bohaterowie rozmawiają w kółko o tym samym, zanim coś zrobią, to przez trzy odcinki muszą rozważać wszystkie za i przeciw, i do tego płaczą, zawodzą i wahają się, a koniec końców absolutnie nic z tego nie wynika. I nie chodzi tu o to, by w każdym odcinku twórcy serwowali nam sceny batalistyczne i smocze starcia, w końcu “Gra o tron” też była serialem w dużej mierze przegadanym. Tylko tam każdy dialog miał za zadanie popchnąć fabułę do przodu, tudzież rozwinąć i zgłębić toczących go bohaterów. W “Rodzie smoka” bohaterowie ględzą, powtarzając w kółko te same frazesy (wojna taka straszna, patriarchat taki zły, kobiety takie uciśnione, Aemond taki porywczy), a fabuła stoi w miejscu. Niby dzieje się dużo, a w gruncie rzeczy nie dzieje się nic. Prawda jest taka, że wystarczyłoby obejrzeć odcinki 4, 7 i 8, by wyciągnąć esencję drugiego sezonu i bez problemu wejść w nadchodzący trzeci. Reszta jest niemal zbędna.
Drugą bolączką jest scenariusz i wspomniane dialogi, które mimo kilku przebłysków w pierwszych odcinkach, są miałkie i bez polotu. Daleko im do potyczek słownych z “Gry o tron”, czy “Sukcesji”, przez co ciągłe wymiany zdań bohaterów zwyczajnie nużą.
“Ród smoka”, czyli jak NIE robić książkowych adaptacji
Bolączką numer trzy jest ekipa twórcza, z showrunnerem Ryanem Condalem i scenarzystą Sarą Hess na czele. Po porażce “Gry o tron”, George R. R. Martin osobiście wskazał Condala na człowieka, który ma przenieść na ekran umiłowany przezeń Taniec Smoków. Z założenia miał być on umiłowany przez obu panów, ale wygląda na to, że pan Condal ostatecznie stwierdził, że George to się nie zna, a on napisze tę historię znacznie lepiej (spoiler alert: nie napisał).
Bez względu na to, jak wielki jest to pisarz, bez względu na to, jak świetna jest to książka, zawsze znajdzie się ktoś, kto uważa, że może zrobić to lepiej. Ktoś chętny do wzięcia tej historii i “ulepszenia” jej. “Książka to książka, a film to film” – powiedzą Ci, jakby mówili coś wielce głębokiego. A potem przerabiają tę historię na coś swojego, ale nigdy nie robią tego lepiej. W 999 przypadkach na 1000 tworzą coś gorszego. – rzekł Martin we wpisie na swym (nie)blogu jeszcze przed startem drugiego sezonu i niech mi ktoś teraz powie, że nie miał na myśli m.in. “Rodu smoka”.
Nie chodzi tu o to, by scenarzyści przenosili książkę na ekran z wiernością 1:1, jakby od tego zależały losy świata. Więcej, pewne zmiany są wskazane, zwłaszcza, że “Ogień i krew” to książka daleka od ideału. I owszem, niektóre pomysły Ryana Condala były strzałem w dziesiątkę, jak choćby pogłębienie postaci jednookiego księcia, do którego wzdychają obecnie tysiące (z autorką niniejszej recenzji włącznie), czy uczłowieczenie Alicent Hightower. Ale na jedną dobrą zmianę przypada tu dziesięć koszmarnych i irracjonalnych, które rozwadniają tę opowieść i sprawiają, że traci ona swój emocjonalny wydźwięk. Koronnym tego przykładem jest wspomniana królowa, na którą scenarzyści ewidentnie nie mieli pomysłu, bo zapędzili się w kozi róg. Na etapie szóstego odcinka drugiego sezonu nie było w gruncie rzeczy dobrej drogi, którą mogliby tę postać poprowadzić, co jest efektem zmian naniesionych już w poprzedniej serii. Apogeum absurdu stanowi tu nieszczęsna scena z finału, opierająca się na pokracznej relacji dwóch królowych, która od dawna nie ma racji bytu, i wypaczająca to, co Alicent z założenia miała sobą reprezentować. Ta kobieta jeszcze kilka odcinków temu stanęła między swoim synem, a smokiem, teraz zaś… Słowo daję, już dawno nie widziałam tak niekonsekwentnie napisanej i poprowadzonej postaci, a oglądam wiele miernych seriali.
I jakby tego było mało, drugim sezonem “Rodu smoka” Ryan Condal pokazał, że zwyczajnie nie nadaje się na showrunnera i scenarzystę. Powód? Ordynarna stronniczość. Cersei Lannister rzekła kiedyś, że rodzic nie powinien mieć ulubionego dziecka, ale wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Pisarze i scenarzyści też są tylko ludźmi, nawet George R. R. Martin, który nigdy nie krył się ze swoją sympatią do Tyriona Lannistera i Daemona Targaryena. Kluczem jest jednak zachowanie balansu, by osobiste upodobania i opinie nie wpływały na jakość i rzetelność pracy. Tymczasem Ryan Condal pisząc “Ród smoka” skupił się na swoich ulubieńcach, resztę zaś potraktował po macoszemu i dał z siebie całe 3%. W efekcie Aemond i Aegon Targaryenowie to postacie napisane, przemyślane i poprowadzone po mistrzowsku. Każda scena z ich udziałem jest na wagę złota. Każdy najdrobniejszy szczegół jest dopracowany. Zresztą całe stronnictwo Zielonych (z wyjątkiem Alicent) wypada w tym sezonie fenomenalnie. Zaś Czarni? Są nijacy, bez wyrazu i charakteru. Zapłakana pacyfistka Rhaenyra zaczyna drażnić po trzech odcinkach. Daemon ze swoim narkotycznym tripem był cool, ale do czasu, później omal nie zanudził nas na śmierć. A Jacaerys, Corlys, Baela czy Rhaena to postacie z papieru, które, poza zajmowaniem czasu ekranowego, nie robią absolutnie nic, a głębi mają tyle, co kałuża po letnim deszczu.
Drugi sezon “Rodu smoka” i jakże rozczarowujący finał
Wróćmy jeszcze na chwilę do słabego scenariusza i ułomności narracyjnych. Problemem jest bowiem również sama konstrukcja drugiego sezonu – święta zasada seriali głosi, że finałowy odcinek ma być zwieńczeniem określonego rozdziału danej historii, które spina zaprezentowane wątki, zajawia to, co czeka nas w przyszłości i daje widzom poczucie spełnienia, że czas i emocje, które zainwestowali w seans, zostają im wynagrodzone. Tu nic takiego nie ma miejsca. “Gra o tron” wprawdzie wyłamała się z tego schematu, stawiając na przedostatnie odcinki i “Ród smoka” próbował chyba pójść tym tropem, ale poległ z kretesem. “Krwawy posiew” (odmawiam używania koszmarnego polskiego tłumaczenia) nie był w żadnym wypadku wystarczający, zaś finał to jeden wielki chaos i rozczarowanie. Niektóre sceny (jak ser Criston i Gwayne Hightower) wydają się wklejone na siłę i nijak mają się do reszty. Inne są zwyczajnie zbędne (serio musieliśmy tyle czasu spędzić z Tylandem?), a jeszcze inne to czyste kuriozum (jak spotkanie na Smoczej Skale). Czy naprawdę przez osiem tygodni patrzyliśmy, jak bohaterowie snują się po kątach i szykują się do wojny, tylko po to, by nie doczekać się jej porządnego wybuchu? Czy naprawdę musieliśmy śledzić narkotyczny trip Daemona, który ostatecznie i tak zakończył się jedną prostą wizją (ten wytrych fabularny to zwykłe scenariuszowe lenistwo)? Czy naprawdę oglądaliśmy dwusezonową eskpozycję i wstęp do sezonu trzeciego? Prawda jest bowiem taka, że druga odsłona “Rodu smoka” kończy się tym samym, czym zakończyła się pierwsza: obietnicą, że “teraz to się zacznie!”. No litości. Nikt nie jest tak cierpliwy, nawet najwierniejsi fani.
Drugi sezon “Rodu smoka” sięgnął dna finału “Gry o tron”
Efekt jest taki, że wraz z drugim sezonem “Ród smoka” zaczął przypominać film o facecie w łódce, a czytelnicy książek i obrońcy serialu (do których sama należałam) mają już dość robienia za Michała Milowicza obiecującego, że jeszcze się rozkręci. Nie rozkręci się. A wiecie dlaczego? Bo im się to nie opłaca. Polityka Davida Zaslava – prezesa Warner Bros. Discovery, do którego należy HBO – jest prosta i wszystkim znana. Ten korposzczur stawia na cięcie kosztów i dojenie popularnych marek, zatem na rękę jest mu nakręcenie ośmiu nudnych i przeciągniętych do granic możliwości sezonów za mniejsze pieniądze, a nie czterech z wartką akcją i porządnym budżetem. A to, że zaorał przy okazji świetnie zapowiadający się serial, to już kwestia drugorzędna. Ważne, że będzie się oglądał.
Reasumując, drugi sezon “Rodu smoka” to olbrzymie rozczarowanie z kilkoma świetnymi elementami. Dostaliśmy dwa naprawdę dobre odcinki (2 i 4), dwa przeciętne (6 i 7), trzy słabe i jeden koszmarny (finałowy). To nie jest dobry bilans i nie wróży serialowi świetlanej przyszłości. Co więcej, poziomem rozczarowania przewyższa nawet finał “Gry o tron”, bo nie oszukujmy się – tamten serial konał na naszych oczach przez kilkadziesiąt odcinków i nikt raczej nie oczekiwał fajerwerków. Zresztą “Dedecy” dali nam chociaż cztery kapitalne sezony. Ryan Condal potknął się zaś o własne ego, brak talentu i ograniczenia narzucone przez Zaslava już na etapie drugiego. A do tego wytarł sobie twarz twierdzeniem, że “Ogień i krew” to tylko kronika, jakby to miało zmazać skazę absurdu jego kuriozalnych pomysłów. Finał “Gry o tron” może i był idiotyczny, klejony na ślinę i rozczarowujący, ale chociaż był rozrywką. Drugi sezon “Rodu smoka” był do tego zwyczajnie nudny.
SPRAWDŹ TEŻ: “Ród smoka”: znienawidzona scenarzystka tłumaczy skąd pomysł na najnudniejszy wątek tego sezonu
Listen on Spreaker.