“Tajna Inwazja” zawitała w ofercie Disney+ i nie została hucznie przywitana. Zarówno sam Marvel promocję serialu ograniczył do absolutnego minimum (co chyba powinno być jakimś znakiem), jak i widzowie, zmęczeni już kolejnymi zawodami, nie rzucili wszystkiego, by zasiąść przed ekranem i poznać dalsze losy Nicka Fury’ego. Trudno ich zresztą o to winić, bo, pomijając olbrzymi sukces “Strażników Galaktyki 3”, to co w ostatnich miesiącach serwowało nam Marvel Studios w niczym nie przypominało czasów świetności świata Avengers. Wręcz przeciwnie. Fiasko “Ant-Mana 3”, “Ms. Marvel”, czy absolutnie przekoszmarnej “She-Hulk” utwierdziły nas w przekonaniu, że MCU kona na naszych oczach i nic już z tego nie będzie, a “Vol. 3” było zaledwie odpryskiem z Infinity Sagi, pożegnaniem Jamesa Gunna, który odchodzi do konkurencji, a my wciąż tkwimy w bagnie 5. fazy. I choć “Tajna Inwazja” stoi o dobrych kilka leveli wyżej niż wymienione wcześniej seriale Disney+, wciąż nie jest to poziom zadowalający. Przynajmniej na razie.
“Tajna Inwazja” – oceniamy nowy serial Marvela
Zanim przejdziemy do konkretów, wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – nie jest to ocena całego serialu, a zaledwie pierwszych dwóch odcinków udostępnionych do recenzji. Wiele się zatem może jeszcze zmienić, z wydźwiękiem, rozmachem i poziomem samej produkcji włącznie. I szczerze pragnę, by tak się stało, bo iskierka nadziei wciąż tli się w mym należącym niegdyś do Marvela sercu.
Pierwsze odcinki “Tajnej Inwazji” nie wypadły dobrze. Niewybaczalne mankamenty i pójścia na łatwiznę widać tu gołym okiem. Scenariusz kuleje, choć zdarzają się lepsze (nie mylić z dobrymi) momenty. Twórcy tak nieumiejętnie prowadzą swoich bohaterów, iż można odnieść wrażenie, że sami nie wierzą w całe to przedsięwzięcie i lecą po najniższej linii oporu. Zamiast obrazować nam rozwój postaci i ich rozterki życiowe, tłumaczą wszystko literalnie, jakbyśmy byli 5-letnimi dziećmi niepotrafiącymi czytać między wierszami. Ten brak szacunku do inteligencji widza staje się powoli nagminną bolączką seriali Disney+ (przypomnijcie sobie choćby “Obi-Wana Kenobiego”) i mówiąc szczerze – straciłam już do tego cierpliwość. Co więcej, dialogi są bardzo nierówne, bo podczas gdy chwilami można poczuć zew “starego dobrego Marvela”, i są to główne sceny z udziałem Jamesa Rhodesa i Sonyi, przez większość czasu odnosi się wrażenie obcowania z marnym wytworem AI, jak w przypadku niesławnej już czołówki, która w ciągu zaledwie kilku godzin od premiery wywołała w sieci niemałą burzę.
Aktorsko też jest co najwyżej średnio. Samuel L. Jackson, jak to Samuel L. Jackson, sprawdza się w roli złamanego życiem Fury’ego, ale gołym okiem widać, że męczy się przy tak marnym scenariuszu. Show zaś kradnie absolutnie fantastyczna i przezabawna Olivia Colman jako wspomniana Sonya – postać nieoczywista i błyskotliwa, oraz główna bohaterka jedynych scen wybijających się ponad przeciętność. Po drugiej stronie barykady (dosłownie i w przenośni) stoi zaś Emilia Clarke, którą szczerze uwielbiam, ale czas już przyznać, że arogancka Daenerys Targaryen była szczytem tego, co może nam zaoferować. W finale “Gry o tron” napędzał ją chyba wyłącznie wkurw na Dedeków, bowiem w “Tajnej Inwazji” oferuje zaledwie jedną zbolałą minę i to by było na tyle.
“Tajna Inwazja” – czy warto dać szansę przygodom Nicka Fury’ego i Skrulli?
Myślę, że tak. Fani komiksów z pewnością z bólem patrzą na to, jak spektakularnie zmarnowano potencjał na coś, co mogło być jeszcze większym widowiskiem niż “Endgame”, ale osobiście szanuję swobodę twórczą Kevina Faige’ego i osób, które powołały ten serial do życia. Mam tylko nadzieję, że w dalszych odcinkach ich wizja nabierze wreszcie rumieńców, bo na ten moment nie wygląda to najlepiej. Konwencja, którą obrano nie do końca działa, ale widzę tu światełko w tunelu. Mimo licznych błędów i niedociągnięć, scenarzystom, raz lepiej raz gorzej, udaje się wzbudzić w nas poczucie paranoi i powoli narastającego napięcia. Czuć tu stawkę, która jest przecież całkiem wysoka, a zarys intrygi nie pozwala mi spisać tego serialu na straty.
Czy to jednak wystarczy, by na nowo rozpalić nasze serca i sprawić, że z wypiekami na twarzach wyczekiwać będziemy kolejnych premier sygnowanych logo Marvela? By tak się stało, kolejne odcinki musiałyby być srogimi fikołkami względem tego, co zaprezentowano na starcie.