„Skinamarink” to eksperymentalne dzieło debiutującego na wielkim ekranie Kyle’a Edwarda Balla, wpisujące się w nurt slow cinema. Dominują tu bowiem statyczne ujęcia podłogi, ścian i sufitu, dialogów jest jak na lekarstwo, a twarzy bohaterów nawet nie widzimy. Stosunkowo niewiele też o nich wiemy, poza tym, że mają kolejno po cztery i sześć lat, i pewnej nocy budzą się w ogarniętym ciemnością domu, orientując się, że ich ojciec gdzieś zniknął. Matka była zaś nieobecna już wcześniej, a przynajmniej fizycznie.
Dzieciaki szybko też dostrzegają, że z domem jest coś stanowczo nie tak. Drzwi i okna znikają, by następnie pojawiać się w zupełnie randomowych miejscach. Niepokój Kevina i Kaylee szybko się nam udziela, a pytanie „gdzie się podział ojciec”, wpierw zastępuje „kiedy wróci”, a następnie „czy kiedykolwiek…”.
„Skinamarink” – to nie koszmar jest najgorszy…
Kyle Edward Ball szlifował swoje horrorowe umiejętności na kanale youtube’owym, gdzie wizualizował opisywane przez komentujących koszmary, zmieniając je w krótkometrażowe filmy. W „Skinamarink” poszedł jednak o krok dalej i; niczym Mike Flanagan, który w „The Haunting of Hill House” skupił się nie na starciu z nawiedzonym domem, a traumie, jaką ono wywołało; postanowił uzmysłowić, tudzież przypomnieć, nam, że to nie koszmar jest najgorszy. Gorsze jest to, co następuje po nim.
Największą siłą „Skinamarink” jest fakt, iż Ball wykorzystuje tu strach, który każdy z nas nosi w sobie. Każdy z nas go bowiem doświadczył. Ile razy, zwłaszcza w dzieciństwie, obudziliście się w środku nocy, zlani potem, a koszmar, który właśnie wam się przyśnił, wciąż dźwięczał w waszej głowie? Dom ogarnięty był całkowitą ciemnością i panowała w nim złowroga cisza, przerywana sporadycznie najróżniejszymi odgłosami, które pod osłoną nocy nabierały wyjątkowo złowieszczego wydźwięku. W takich chwilach wyobraźnia uwielbia płatać nam figle i tak oto sterta ubrań zalegających na fotelu podejrzanie przypomina ludzką, lub wręcz demoniczną sylwetkę. Boimy się tej wszechogarniającej ciemności, ale jeszcze bardziej boimy się włączyć światło, by ujrzeć, co się w tej ciemności kryje. „Skinamarink” jest przerażającą wizualizacją towarzyszącego nam wówczas poczucia niepokoju, osamotnienia i braku bezpieczeństwa. Nagłego wyrwania z czułych objęć snu i podskórnego poczucia beznadziei.
Kyle Edward Ball po mistrzowsku operuje kamerą i światłem, którego jedynym źródłem jest stary telewizor (fani „Ducha” poczują się, jak w domu), by tworzyć na ekranie rozmaite obrazy, nakręcane naszą wyobraźnią. Lampa nagle przypomina demona, pluszowa zabawka owinięte prześcieradłem zwłoki, a zwykłe przedmioty codziennego użytku zdają się czyhać na nasze życie. Słowo daję, jeszcze nikt w sposób tak namacalny nie przeniósł na ekran tego rodzaju strachu, który od zawsze przerażał mnie najbardziej. I wiem, że nie tylko mnie.
„Skinamarink” to podróż w otchłań strachu, rozpaczy i rozpadu naszego świata
„Skinamarink” nie jest jednak prostym horrorem o budzeniu się z koszmaru – reżyser zostawił nam furtkę do wielu ścieżek interpretacyjnych i w efekcie film może być wizualizacją wszystkich naszych strachów. Zarówno tych, którym stawiliśmy czoła już jako dzieci, jak i tych, których zaistnienia śmiertelnie boimy się nawet jako dorośli. Koszmar, a właściwie jego kształt i forma, jest tu bowiem kwestią umowną. Dla jednych może być to po prostu zły sen, dla innych ból rzeczywistości po stracie, czy nagłej, nieoczekiwanej i nieodwracalnej zmianie w naszym życiu. Eksperyment Balla stawia pomiędzy nimi znak równości.
Gdy nasze życie, toczące się dotąd jasno określonym torem, nagle się wykoleja, tracimy grunt po nogami i dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa. Pojawia się ściskający żołądek niepokój o to, co przyniesie przyszłość i jak potoczą się nasze dalsze losy. Gdy tracimy bliską osobę, dochodzi do tego poczucie pustki i wyrwy w naszym jestestwie. Wszystko, co było dotąd znajome, wydaje się jakieś obce – jak dom, w którym budzą się Kevin i Kaylee. To, co przynosiło radość, jest teraz pozbawione życia – jak bajki, które oglądają na zapętleniu wyczekując powrotu ojca, czy ich porozrzucane bez ładu i składu zabawki. Z czasem przestają jednak czekać i ogarnia ich coraz większy strach. Wówczas na scenę wchodzi demoniczna otchłań kryjąca się w domu, przemawiająca nieznajomym, acz, z początku, kuszącym głosem. Trudno tu o brak skojarzeń z żałobą i depresją.
Finałowa, iście przerażająca, sekwencja, dowodzi, że Kyle Edward Ball nie chciał nas tylko nastraszyć, ale też dobitnie przypomnieć o prawdziwości słów Friedricha Nietzschego, że gdy spoglądamy w otchłań, ona również patrzy na nas. W ten oto sposób „Skinamarink” przestaje być tylko filmem, a staje się przeżyciem, halucynacją naznaczoną naszymi bolączkami, traumami i strachami, i myślę, że na gruncie horroru trudno o lepszy komplement.
„Skinamarink” nie jest filmem dla wszystkich
Jak już podkreślałam – „Skinamarink” to eksperyment, którym jedni się zachwycą, inni się od niego odbiją. Nie uświadczycie tu bowiem klasycznych zagrań rodem z mainstreamowego kina grozy, a gdybym miała pokusić się o jakieś filmowe porównanie, stwierdziłabym, że dzieło Balla jest swoistym mixem „Paranormal Activity” z „The Ghost Story” (tego, w którym Casey Affleck chodzi odziany w prześcieradło, a Rooney Mara przez 15 minut je ciasto).
„Skinamarink” wymaga od widza sporych pokładów cierpliwości (którą wynagradza) i wkładu własnego. Sami, w zgodzie z własną wrażliwością, interpretujemy to, co widzimy na ekranie i kleimy z tego opowieść, co dla wielbicieli popcorniaków pokroju „Obecności” może okazać się nużącym, niesatysfakcjonującym doświadczeniem. Jeśli jednak lubicie slow cinema z masą metafor i nieoczywistej narracji, koniecznie wybierzcie się do kina. Podkreślam jednak, że film zawita na polskich ekranach 10 lutego i gościł będzie na nich przez zaledwie 3 dni, więc nie ma czasu do stracenia.
Ocena: 8.5/10.
Polecany artykuł: