Na twory pokroju “Rodu smoka” należy patrzeć dwojako – zarówno jako adaptację dzieła literackiego, jak i serial sam w sobie. I muszę przyznać, że w tej drugiej roli nowy sezon wypada naprawdę przyzwoicie, choć nie obyło się bez kilku mniejszych i większych potknięć. Akcja rozpoczyna się na 10 dni po wydarzeniach z poprzednika. Wieść o tragicznej śmierci księcia Lucerysa obiegła Westeros, a nad Siedmioma Królestwami zawisło widmo nieuchronnego konfliktu. Jeśli jednak liczyliście na wybuch wojny absolutnej, musicie uzbroić się w cierpliwość, albowiem bohaterowie, a przynajmniej niektórzy z nich, robią wszystko, co w ich mocy, by nie dopuścić do dalszego rozlewu krwi. Po obu stronach barykady pojawiają się rozłamy, gdy jedni, jak Daemon, Aegon i Aemond, palą się do bitwy, drudzy zaś, jak Rhaenyra, Alicent i Otto, zalecają wstrzemięźliwość. I to właśnie wewnętrzne niesnaski oraz narady wojenne stanowią tu centrum wydarzeń i są najmocniejszym elementem pierwszych odcinków.
“Ród smoka” – recenzja pierwszej połowy 2. sezonu
Scenariusz stoi na znacznie wyższym poziomie niż w sezonie pierwszym i choć dialogi wciąż nie są tak błyskotliwe, coraz bardziej przypominają potyczki słowne ze złotych czasów “Gry o tron”. Narracja jest bardziej spójna, a akcja dynamiczna i choć chwilami wkradają się dłużyzny, tym razem już nikt nie będzie krzyczał, że “w tym serialu nic się nie dzieje”. Bo dzieje się i to dużo. Do tego pozbyliśmy się tych nieszczęsnych przeskoków czasowych, więc możecie odetchnąć z ulgą.
Aktorsko jest wyśmienicie, choć niestety z małymi wyjątkami, do których przejdziemy później. Na razie skupmy się na kreacjach, które niosą ten sezon na swych barkach. Emma D’Arcy świetnie portretuje zdruzgotaną i rozdartą pomiędzy chęcią zemsty, a utrzymania pokoju Rhaenyrę, prezentując przy tym doskonały kunszt zarówno dramatyczny, jak i… komediowy. Riri, jak pieszczotliwie zwą ją fani, nie jest, jak mogliśmy się obawiać, zapłakaną zbłąkaną owieczką, która liczy, że inni wygrają za nią wojnę, gdy ona skupi się na opłakiwaniu syna. To królowa z krwi i kości, która, gdy zajdzie taka potrzeba, pokazuje swą siłę i charakter godny nazwiska Targaryen, a czasem nawet nas rozbawi (jej mimika jest niesamowita). Z Mattem Smithem stanowią zgrany duet, a scenarzyści jedną krótką sceną potrafią umiejętnie zgłębić dynamikę relacji ich bohaterów, która, eufemistycznie rzecz ujmując, do najprostszych nie należy.
Matt utwierdza nas w przekonaniu, że urodził się, by zagrać Daemona Targaryena, postać bodaj najbardziej nieoczywistą. Wbrew obawom lwiej części fanów scenarzyści nie sprowadzili go do roli złola absolutnego, a wręcz przeciwnie – eksplorują jego wewnętrzne rozterki i dwojaką naturę człowieka, który dla jednych był bohaterem, dla innych zaś potworem. A jak już przy Daemonie jesteśmy to potwierdzam, że twórcy spełnili swoje obietnice i świetnie ograli wątek w Harrenhal, gdzie zaliczają jakże udany romans z horrorem.
Teraz skierujmy swą uwagę na stronnictwo Zielonych, gdzie króluje, dosłownie i w przenośni, Tom Glynn-Carney jako Aegon II Targaryen. Po pierwszym sezonie zdążyłam Aegona opłakać i spisać na straty zakładając, że Ryan Condal postawił na jednoznacznie negatywną interpretację postaci, która na kartach powieści ma przecież tak olbrzymi potencjał. Otóż byłam w błędzie. Aegon to bohater trudny, bo niejednoznaczny i wymagający odpowiedniej dozy zrozumienia i wyczucia, by zachować balans pomiędzy jego zepsuciem i deprawacją, a człowieczeństwem i zagubieniem. Na szczęście zarówno scenarzyści, jak i brawurowo wcielający się weń Tom, doskonale czują tę postać. Aegon nie jest “Joffreyem na smoku”. Jest koszmarnym królem na swój własny sposób, bo choć stara się jak może, jego charakter i traumatyczne dzieciństwo okazują się przeszkodą nie do pokonania. Na zmianę nas bawi, drażni i obrzydza. W jednej chwili mu współczujemy, w drugiej zaś chcemy rzucić go smokowi na pożarcie. Ośmielę się stwierdzić, że (przynajmniej w pierwszych czterech odcinkach) Aegon jest najciekawszą i najlepiej prowadzoną postacią, bo uczłowieczyć złoczyńcę, jednocześnie go nie gloryfikując, to nie lada sztuka, a Ryan i Tom spisali się pod tym względem wzorowo.
“Ród smoka” – 2. sezon nie jest tak wspaniały, jak twierdzą zagraniczni krytycy
Nie jest tajemnicą, że screenery drugiego sezonu “Rodu smoka” dotarły do nas później i zagraniczni krytycy już dawno temu wydali swój osąd. W recenzjach rozpływali się w zachwytach i choć pod wieloma względami mieli rację, mocno przesadzili. Gawronie Gniazdo nie umywa się do Bitwy Bękartów, a takowe porównania się pojawiły. Sceny batalistyczne pozostawiają wiele do życzenia, bo choć niektóre ujęcia zapierają dech, cięcia montażowe i zabiegi narracyjne mają na celu ukryć fakt, iż lwią część budżetu pochłonęły smoki i nowa peruka dla Aemonda (poprzednią zniszczono podczas kręcenia scen nad Zatoką Rozbitków, potwierdzone info od Ewana Mitchella). CGI i technologia Volume również niedomagają – wprawdzie czwarty odcinek zawiera ostrzeżenie, że to “work in progress”, ale problemy pojawiają się już na etapie pierwszego, który jest w pełni ukończony. Aż dziw bierze, że ujęcia na smokach wyglądają gorzej niż te sprzed niemal dekady w “Grze o tron”.
Jak wspomniałam, nawet aktorsko pojawiły się wpadki. Olivia Cooke przyznała w jednym z wywiadów, że nieszczególnie lubi swoją bohaterkę i z przykrością stwierdzam, iż czuć to w niemal każdej scenie z jej udziałem. O ile w pierwszym sezonie jej Alicent była wiarygodna (choć niekonsekwentnie prowadzona), o tyle w drugim można odnieść wrażenie, że aktorka cierpi katusze, ilekroć staje przed kamerą. Największym zawodem okazał się jednak Tom Taylor jako Cregan Stark, który, jak sam wyznał, naoglądał się “Gry o tron” i tak usilnie naśladuje manieryzmy Seana Beana, że wypada iście karykaturalnie. Zresztą cała sekwencja na Północy trąci fałszem i pretensją, a nadmierny patos wręcz wylewa się z ekranu. Ponadto podejrzewam, że każdy z aktorów w “Rodzie smoka” (z wyjątkiem Ewana Mitchella) musi przejść swoisty chrzest bojowy w postaci koszmarnej peruki, bo choć włosy Aegona, Baeli czy Rhaenys zaliczyły w tym sezonie spory progres, debiutujący Tom Taylor i Freddie Fox (Gwayne Hightower) zostali dosłownie skrzywdzeni. Peruki to zresztą niejedyny problem, gdyż zarówno kostiumy, jak i biżuteria wyglądają po prostu tandetnie i chwilami aż trudno uwierzyć, że odziani w nie bohaterowie są członkami rodziny królewskiej.
Musimy porozmawiać o Blood & Cheese, czyli “Ród smoka” jako adaptacja
“Ród smoka” bazuje na “Ogniu i krwi”, czyli książce, w której wszystko, co przeczytamy, musimy podać w wątpliwość. Nie sposób zatem krytykować jego twórców za samo wprowadzanie zmian w fabule, zwłaszcza że adaptacja to nie ekranizacja i nie musi być wierna oryginałowi. Clue polega jednak na tym, by te zmiany nie wypaczały danej opowieści, jej przesłania i przebiegu. Gdy coś działa, po co usilnie to zmieniać, pogarszając tylko sprawę? Żałuję, że tego pytania nie zadał sobie Ryan Condal, gdy usiadł do spisania scenariusza pierwszego odcinka drugiego sezonu.
O ile jestem w stanie wybaczyć pokraczną relację Alicent i Rhaenyry oraz splunięcie na grób jednego z najlepszych Targaryenów, jakich widziało Westeros (nie ujawnię jego personaliów, by nie otrzeć się o spoilery), o tyle serialowa wersja Blood & Cheese utwierdziła mnie w przekonaniu, że George R. R. Martin w swym niedawnym wpisie krytykującym twórców wszelakich adaptacji, odnosił się m.in. do “Rodu smoka”. Po obejrzeniu pierwszego odcinka Martin pisał, że był przerażony. I nie dziwię się. Też bym była, gdyby ktoś w ten sposób wypaczył tak istotny i wręcz ikoniczny wątek z mojej książki. Blood & Cheese to przecież jeden z najbardziej szokujących i, że posłużę się nowomową, triggerujących elementów uniwersum “Pieśni Lodu i Ognia”, a w serialu niemal całkowicie traci swą siłę i wydźwięk. Nie zdradzę, co zmieniono, o tym przekonacie się sami, ale zapewniam, że nie jest to “najbrutalniejsza scena od czasu Krwawych Godów”, jak szumnie zapowiadali zagraniczni krytycy. I nie chodzi tu o brak epatowania okrucieństwem, który akurat pochwalam, a ogólne rozpisanie całej sekwencji, która wypada… nijako, nieprzekonująco i wręcz niedorzecznie. A już zwłaszcza, gdy zestawimy ją z pierwowzorem.
Tym samym doprawdy nie rozumiem, jakim cudem George R. R. Martin dopuścił, by drugi sezon ujrzał światło dzienne w tej właśnie formie i nabieram podejrzeń, graniczących z pewnością, że pod “Rodem smoka” się wyłącznie podpisał, chwalił, bo tak wypada, krytykował nie wskazując palcem i zamiast sprawdzać scenariuszowe wymysły Ryana Condala, skupił się na pisaniu “Wichrów Zimy” (to ostatnie jest akurat przejawem mojej dziecinnej naiwności). Zatem strzeżcie się ci, którzy czytali książkę, albowiem noc jest ciemna i pełna strachów. Podobnie jak drugi sezon “Rodu smoka”.
“Ród smoka” – czy 2. sezon można uznać za udany?
Reasumując, drugi sezon jest problematyczny, bo choć jako serial sam w sobie prezentuje dość wysoki poziom, jako adaptacja sprawdza się już znacznie gorzej. Jest więc całkiem nieźle, ale nie powiedziałabym, że dobrze. Jeśli musimy bawić się w cyferki, to pierwsze cztery odcinki oceniam na mocne 6/10 i liczę, że druga połowa okaże się bardziej satysfakcjonująca.
SPRAWDŹ TEŻ: “Ród smoka”: najbardziej znaczące odstępstwa od książki, które zmieniły wydźwięk opowieści o Tańcu Smoków