Tom Ripley (Andrew Scott) to oszust i manipulant, który żyje z krętactw i wyłudzeń finansowych. Działa jednak na małą skalę, o czym świadczy jego pospolity ubiór i zapyziała nora, którą zwie domem. Pewnego dnia los się do niego uśmiecha, gdy w barze zaczepia go prywatny detektyw i doprowadza do obrzydliwie bogatego Herberta Greenleafa (w tej roli Kenneth Lonergan). Śpiący na pieniądzach przemysłowiec ma dla Toma propozycję nie do odrzucenia – sowicie go wynagrodzi, jeśli ten uda się do Włoch i zdoła nakłonić jego syna Dickiego (Johnny Flynn) do powrotu do domu. Tak się bowiem składa, że latorośl Greenleafa ani myśli stawić czoła obowiązkom i przejąć schedę po ojcu – woli wydawać jego pieniądze bawiąc się w malarza i wylegując się na plażach i prywatnych jachtach.
Tak oto rozpoczyna się długa podróż Toma Ripleya, do którego filmowcy od lat pałają wielką miłością. No bo czego tu nie kochać? Ekranowi krętacze, manipulanci i psychopaci zawsze budzili fascynację, czego obrazem jest kultowy status Hannibala Lectera i Jokera. I choć nie zapałacie do naszego głównego bohatera choćby cieniem sympatii, gwarantuję, że oczaruje was już od pierwszych minut.
“Ripley” to doskonały portret psychopaty i aktorski popis Andrew Scotta
Romansował niegdyś z Fleabag i napsuł krwi Sherlockowi, teraz zaś bawi się w oszusta, który nie cofnie się przed niczym, by uwić sobie wygodne gniazdko i pławić się w luksusach. Nie jest jednak zbrodniarzem doskonałym – Tom Ripley popełnia na naszych oczach szereg kardynalnych błędów, które średnio rozgarniętemu człowiekowi wydadzą się wręcz absurdalne. Doskonale potrafi zwodzić obcych, ale gdy staje przed obliczem osoby choćby w najmniejszym stopniu podejrzewającej go o nieuczciwe zagrywki, potyka się o własne słowa. Kłamie jak z nut, ale nie jest przy tym wybitnie przekonujący. Steven Zaillian doskonale wiedział, jakiego (anty)bohatera chce nam sprzedać. Protagonista “Ripleya” nie ma w sobie nawet cienia uroku i chłopięcej nieporadności Matta Damona z “Utalentowanego Pana Ripleya”. To rasowy psychopata, z którego oczu bije absolutna pustka i który, choć próbuje manipulować otoczeniem, zdaje się nie rozumieć mechanizmów działania istot ludzkich. Wszystko to składa się na doskonały obraz psychopatii, stający w kontrze do jego nierealistycznych filmowych standardów – psychopaci nie są bowiem ponadprzeciętnie inteligentnymi nadludźmi, na jakich kreuje ich Hollywood. To zaburzone jednostki, które, przyparte do muru, często działają na własną niekorzyść, gdyż nie rozumują i nie odczuwają emocji w takim stopniu, jak ich otoczenie.
Obsadzenie Andrew Scotta w tej piekielnie trudnej, i doskonale napisanej, roli było strzałem w dziesiątkę. Jego spojrzenie, mimika i każdy najdrobniejszy gest czy grymas budują tę postać w stopniu nieosiągalnym dla wielu aktorów. Biją od niego taki chłód i złowieszcza nonszalancja, że włos jeży się na głowie. Scott jako Ripley jest przerażający, lecz w niezwykle subtelny i wysublimowany sposób. Ani trochę nie przesadzę pisząc, że jest to rola wybitna, stawiająca Andrew w jednym szeregu z legendami pokroju Anthony’ego Hopkinsa w “Milczeniu owiec”.
“Ripley” to uczta dla oczu, która znacznie lepiej sprawdziłaby się jako film
Po publikacji zwiastuna obwieściłam, że “Ripley” będzie najpiękniejszym serialem tego roku i po seansie wszystkich ośmiu odcinków podtrzymuję tę tezę. Steven Zaillian, który nie tylko napisał, ale i nakręcił całość, doskonale sprawdził się jako reżyser, a czarno-białe zdjęcia Roberta Elswita robią piorunujące wrażenie. To jeden z tych seriali, które oglądamy w niemym zachwycie, a każdy kadr z chęcią byśmy wydrukowali, oprawili w gustowną ramę i zawiesili na ścianie mieszkania, by wpatrywać się w niego godzinami. Rzym na ekranie już dawno nie był tak majestatyczny.
“Ripley” ma jednak swoje bolączki. Pierwszą, tą mniej “uwierającą”, jest zmarginalizowanie postaci Dickiego Greenleafa, który widnieje przed kamerą stanowczo zbyt krótko i brakuje mu odpowiedniej dozy charyzmy, by jego losy jakkolwiek nas obeszły (co by złego nie mówić o wersji Jude’a Lawa, on przynajmniej był dostatecznie czarujący i… istotny). Drugą, tą znacznie poważniejszą, jest tempo akcji. Zrealizowanie tego przedsięwzięcia w duchu nurtu slow cinema, rozciągając opowieść do ośmiu godzinnych odcinków, było… agresywną decyzją. “Ripley” czaruje i zachwyca, ale gorzej wychodzi mu zaangażowanie nas na poziomie emocjonalnym i utrzymanie naszej uwagi. To ambitny i godzien wielu pochwał projekt, od którego wielu subskrybentów Netfliksa zwyczajnie się odbije, odkładając go na półkę z etykietą “nudy”.
“Ripley” – recenzja. Czy warto obejrzeć nowy serial Netfliksa?
Przewiduję zatem, że “Ripley” skończy jak “When They See Us” (fenomenalny miniserial Netfliksa, o którym mało kto słyszał) lub w najlepszym wypadku “Mindhunter” (który był całkiem popularny, ale nie dostatecznie, by nie polecieć do kosza). Jakość nie zawsze – a w przypadku Netfliksa rzadko kiedy – idzie w parze z wysoką oglądalnością, ale w tym przypadku raczej nie ma nad czym płakać. Obierając taki kierunek twórczy Steven Zaillian z pewnością postawił na jakość, nie rozgłos, i nawet nie przymierzał się do realizacji drugiego sezonu.
Jeśli zatem niestraszna wam powolna narracja, a macie ochotę na coś ambitniejszego niż typowy Netflix Original, to dajcie szansę “Ripleyowi”, bo nawet jeśli nie porwie was fabułą, to uwiedzie pięknymi kadrami i pełnym niebezpiecznego magnetyzmu Andrew Scottem, którego najchętniej obrzuciłabym wszystkimi nagrodami świata. Reszta obsady też daje radę, choć stanowi zaledwie tło, a nietypowy humor pojawia się wprawdzie rzadko, lecz zawsze trafia celnie.
PS: jeśli, jak ja, nie jesteście fanami “Utalentowanego pana Ripleya” z 1999 roku (a to do niego z całą pewnością porównywany będzie serial), to uspokajam – “Ripley” nie popełnia błędów poprzednika i bohaterowie nie są tak irytujący.
SPRAWDŹ TEŻ: Nowości Netfliksa na kwiecień. Wśród premier “Ripley”, drugi “Rebel Moon” i spin-off “Sandmana”