Akcja “Grease: Rise of the Pink Ladies” rozgrywa się na cztery lata przed wydarzeniami z oryginału, czyli zanim rock’n’roll stał się modny, a gang T-Birds zyskał sławę najfajniejszego w szkole. Na wstępie poznajemy dwójkę zakochanych nastolatków - ona jest szkolną szarą myszką, on zaś gwiazdą futbolu. Wakacyjny romans chyli się zatem ku końcowi, a nadchodzi szara rzeczywistość, w której taki mezalians nie ma zwyczajnie racji bytu.
Zanim jednak zdążymy okrzyknąć ich nowymi-starymi Sandy i Dannym, twórcy szybko wyprowadzają nas z błędu. Jane bowiem ani myśli zmieniać się dla obiektu swoich westchnień i znosić wiążących się z tym wyrzeczeń, zatem już na początkowym etapie mamy spory progres względem oryginału, którego zwieńczenie po dziś dzień wywołuje sprzeciw szeregu odbiorców (w tym mój).
“Rise of the Pink Ladies” – recenzja serialowego prequela “Grease”
Główną osią fabuły nie są jednak romantyczne uniesienia głównej bohaterki (choć i dla nich znalazło się miejsce), a początek ikonicznych różowych dam. Skład jest dość nietypowy, bowiem oprócz Jane do gangu należą mierząca się z ostracyzmem społecznym Latynoska Olivia, nieakceptowana przez własne “przyjaciółki” Azjatka Nancy, oraz chłopczyca Cynthia, której w obecnych czasach żyłoby się znacznie łatwiej, niż w latach 50. Podkreślenia wymaga jednak fakt, iż jest to jedyny aspekt, który na gruncie fabularnym w jakikolwiek sposób sygnalizuje nam, że akcja nie dzieje się współcześnie. Poza scenografią i kostiumami (które są wprost prześliczne), twórcy stawiają na uniwersalność licealnych problemów, wyrzucając do śmieci jakikolwiek realizm. Choć jest rok 1954, nie ma mowy o segregacji rasowej czy nadmiernym konserwatyzmie tak głęboko zakorzenionym wówczas w Stanach Zjednoczonych (i nie tylko). Jeśli zatem szukacie serialu, który traktuje siebie i widza poważnie, to trafiliście pod niewłaściwy adres.
“Rise of the Pink Ladies” podkreśla jednak szereg bolączek, z którymi “od zarania dziejów” mierzą się osoby w wieku nastoletnim. Krzywdzące podziały na lepszych i gorszych, tudzież popularnych i frajerów, podwójne standardy (bo co wolno chłopcom, dziewczynkom już nie, prawda?), ogólne niezrozumienie, problemy z dostosowaniem się do otoczenia, itp. itd. Na tym polu twórcy radzą sobie nieźle, aczkolwiek nie bawią się w subtelności, czy kreatywny dialog z widzem. Wszystkie kwestie wykładane są niczym kawa na przysłowiową ławę, bo nie o artyzm tu chodzi, a o konkretny przekaz i w gruncie rzeczy czysty fun.
Prequel “Grease” jest tym, czym miało być “Riverdale”
Na poziomie rozrywkowym “Grease: Rise of the Pink Ladies” wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie. To lekka, zabawna (choć humoru mogłoby być nieco więcej) przyjemnostka i serial doskonale nadający się na seans w niedzielne popołudnie, gdy zamiast wytężać umysł i konsumować ambitną kulturę, mamy ochotę na niezobowiązującą teen dramę. Bo dokładnie tym, i niczym więcej, jest serial platformy Paramount+. Bohaterowie są sympatyczni i odziani w przyjemne dla oka stroje, twórcy raz za razem puszczają oko do wielbicieli oryginału, a ichniejszy odpowiednik Danny’ego Zuko jest godnym następcą Johna Travolty. Musicalowo też daje radę i całość ma ogólnie vibe pierwszego sezonu “Riverdale” – tego, który mydlił nam oczy, że czeka nas przyjemna przygoda w ładnej oprawie, a nie tortura dla zmysłów. “Rise of the Pink Ladies” budzi też naturalne skojarzenia z “Glee”, aczkolwiek w tym porównaniu nie wypada już tak korzystnie. Brakuje mu bowiem tej lekkości i bezpretensjonalności, która charakteryzuje słynne dzieło Ryana Murphy’ego.
Reasumując, “Rise of the Pink Ladies” to urokliwa teen drama z półki guilty pleasure, która nie wniesie do waszego życia absolutnie nic, ale sprawi, że miło spędzicie czas, a nawet kilka razy uśmiechniecie się pod nosem. Nie jest to zatem żaden must-watch, ale jeśli szukacie czegoś do odmóżdżenia, prequel “Grease” będzie, jak znalazł.