Premierowy odcinek 2. sezonu „Perry’ego Masona” zawitał dziś w HBO Max (kolejne ukazywać się będą co tydzień we wtorki), a ja widziałam już całość i donoszę, że jest o niebo lepiej, niż poprzednio. Nie zrozumcie mnie źle – podobała mi się pierwsza odsłona, jednak nie ma co udawać, że nie cierpiała na pewne bolączki, zwłaszcza na gruncie narracyjnym. Sam Perry prawnikiem został gdzieś w połowie serii, klimat czarnego kryminału był tak gęsty, że potrafił przydusić, zaś wątki poboczne zamiast pogłębiać historię, wydawały się być doklejone na siłę i zwyczajnie zbędne.
Wymiana ekipy – poprzednich showrunnerów zastąpili odpowiedzialni za „The Knick” Jack Amiel i Michael Begler – wyszła serialowi na dobre. Wyciągnęli oni lekcję z błędów poprzedników, przetasowali nieco karty i tchnęli w serial nowe życie.
„Perry Mason” – recenzja 2. sezonu serialu HBO Max
Od wydarzeń z 1. sezonu minęło pół roku, a mała, lecz całkiem nieźle prosperująca kancelaria Perry’ego Masona porzuciła procesy karne na rzecz tych bardziej „przyziemnych” cywilnych. Ściganie nieuczciwych sprzedawców może i nie jest tak porywające, jak tropienie morderców, ale przynosi stały dochód i względny spokój ducha. Nasz bohater nie byłby jednak sobą, gdyby przy pierwszej nadarzającej się okazji nie wmanewrował się w kolejny głośny proces. Tym razem rzecz tyczy się zabójstwa popularnego biznesmena, zaś oskarżonymi są dwaj Amerykanie meksykańskiego pochodzenia. Nie zdziwi was chyba, gdy napiszę, że opinia publiczna wydawała wyrok, zanim dwaj młodzieńcy zdążyli stawić się na pierwszej rozprawie, a jedynymi, którzy postanowili zawalczyć o ich życie byli Perry i Della. Sprawa nie jest prosta, a i sam tytułowy bohater, mocno poturbowany losem swojej poprzedniej klientki, zmuszony jest skonfrontować własne sumienie z ideą prawa do rzetelnego procesu.
„Perry Mason” wciąż jest poważny, ale już nie tak mroczny
Choć „Perry’ego Masona” wciąż charakteryzuje stylistyka kina noir, twórcy spuścili nieco z tonu, przez co serial zaczerpnął powietrza i zwyczajnie przyjemniej się go ogląda. Wątki obyczajowe są obecne, jednak tym razem wpleciono je z odpowiednią dozą subtelności, a każda z postaci pobocznych stanowi istotny element układanki, więc znów – olbrzymi progres względem poprzedniego sezonu. Na szczególną pochwałę zasługuje wyeksponowanie postaci Delli, która na sali sądowej błyszczy, niczym doskonale oszlifowany diament, za co dziękować możemy nie tylko scenarzystom, ale i wyśmienitej Juliet Rylance, która wreszcie zyskała okazję do zaprezentowania nam pełni swojego kunsztu.
Pierwsze skrzypce wciąż gra tu jednak Perry, któremu daleko do wyidealizowanego obrazu ostatniego obrońcy sprawiedliwości, a bliżej do nieco szemranego prawnika, którego metody bywają, siląc się na eufemizm, dość niekonwencjonalne. Sama sprawa wielokrotnie budzi zresztą jego – i nasz – wewnętrzny sprzeciw i jest znacznie bardziej niejednoznaczna, niż jej poprzedniczka. Wcześniej twórcy konfrontowali nas ze społecznym ostracyzmem, tym razem kierują wzrok na kwestie rasizmu, nierówności społecznych i nieoczywistej granicy pomiędzy oprawcą, a ofiarą. I choć pierwszej z tych kwestii nie poświęcili dostatecznie dużo uwagi, przekaz jest jasny, dosadny i przede wszystkim – niezwykle ważny i ponadczasowy.
Reasumując, nowy „Perry Mason” to olbrzymi krok naprzód zarówno pod względem fabularnym, jak i realizacyjnym. Drugi sezon w pełni zasłużył na ocenę 8/10 i liczę, że w przyszłości, jeśli takowa nastąpi, twórcy wycisną z tej historii jeszcze więcej „mięsa”, bo potencjał jest niesamowity.