Zastanawialiście się kiedyś, skąd wziął się fenomen chippendalesów i jaka historia wiąże się ze sztuką męskiego striptizu? Nie? Cóż, ja też nie, dlatego do „Witamy w Chippendales”, czyli nowego serialu platformy Hulu, podchodziłam z chłodnym zainteresowaniem. Zaciekawiło mnie bowiem podjęcie tematu, w którym jestem absolutnie zielona, a i nazwisko Roberta Siegela – twórcy nieszczęsnego serialu o sekstaśmie – przyciągnęło moją uwagę, choć w tym mniej pozytywnym sensie. Nigdy nie należałam też do miłośniczek „Magic Mike’a” i podobnych mu tworów, które od lat skutecznie omijam szerokim łukiem. Jeśli wy również, to mam dobre wieści – ten serial nie ma z nimi nic wspólnego. Zamiast tego otrzymujemy dzieło, w którym prężące się muskularne ciała striptizerów stanowią jedynie tło dla opowieści o władzy, mrocznym obliczu amerykańskiego snu i zatracaniu samego siebie. A wszystko to podlane wyśmienitym ejtisowym sosem, który rozkocha was w sobie już na etapie czołówki (która oficjalnie wchodzi do panteonu moich faworytów).
Polecany artykuł:
„Witamy w Chippendales” – gdy sen zmienia się w koszmar
W trakcie seansu przenosimy się do Los Angeles schyłku lat 70. i poznajemy poczciwinę imieniem Somen – imigranta z Indii, który pracuje na stacji benzynowej, odkłada każdy grosz i marzy o zostaniu milionerem. Jego pozorne nieogarnięcie życiowe połączone ze szczerym zapałem, nieoczywistym urokiem osobistym i pocieszną facjatą Kumaila Nanjianiego sprawiają, że wprost nie sposób mu nie kibicować. I tak oto trzymamy kciuki za Somena, który w pogoni za spełnieniem amerykańskiego snu staje się Stevem, rzuca pracę na stacji i otwiera klub. A następnie zmienia jego charakter raz za razem, szukając pomysłu, który chwyci i przyciągnie przed drzwi tłumy. Wreszcie, z pomocą zaprzyjaźnionego typa spod nieco ciemnej gwiazdy, wpada na plan iście genialny. Dociera bowiem do niego, że kobiety też odczuwają pociąg seksualny i lubią patrzeć na atrakcyjne męskie ciała (akcja rozgrywa się na przełomie lat 70. i 80., lecz dla niektórych nawet dziś może być to zaskoczeniem). Zmienia więc swój klub Destiny II w Chippendales – pierwszą miejscówkę z męskim striptizem.
Początki są nieco toporne, ale gdy w życiu Steve’a pojawia się niejaki Nick De Noia, Chippendales przechodzi powolną przemianę z brzydkiego kaczątka w dumnego łabędzia. Męski striptiz okazuje się być bowiem czymś więcej, niż rozbieraniem się dla kasy, a urasta do rangi sztuki. Tłumy walą oknami, kasa pęka w szwach, a Steve nie posiada się z radości. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że właśnie rozpoczęła się jego podróż w otchłań, z której nie będzie już powrotu.
Bogactwo (czy raczej nowobogactwo), walka o władzę i nieustanne dążenie do sukcesu potrafią być prostą drogą do piekła, o czym przekonali się zarówno bohaterowie „Gry o tron” i „Sukcesji”, jak i pierwszych stron gazet. Przekonał się o tym też Steve, który na naszych oczach z poczciwca zmienia się powoli w pozbawioną ludzkich odruchów kreaturę, przechodząc pod drodze naprawdę ciekawą ewolucję. W połowie sezonu zaliczył bowiem przystanek antybohatera i na tym etapie sama nie mogłam się zdecydować, na ile nim gardzę, a na ile go rozumiem – ile jeszcze zostało w nim człowieka, a na ile pożarł go już ten żarłoczny rekin biznesu. Pomogła tu oczywiście nieznajomość prawdziwych wydarzeń, na których oparto fabułę serialu (i błagam was, jeśli ich nie znacie, to zmieńcie to dopiero po seansie, bo zepsujecie sobie zabawę).
Główny bohater jest zatem największą siłą „Witamy w Chippendales”, ale oczywiście nie jedyną. Murray Bartlett, który dał już popis w „Białym Lotosie”, doskonale odnajduje się w roli nieoczywistego, acz na swój sposób magnetycznego Nicka De Noia, zaś Kumail Nanjiani jako Steve zagrał tu chyba rolę życia. Aktorstwo jest pierwszorzędne, powolne budowanie napięcia również, a strefa audiowizualna to już czyste złoto i diamenty. „Witamy w Chippendales” uwodzi nie roznegliżowanymi striptizerami, a pięknymi zdjęciami, nastrojową muzyką i klimatem dosłownie wylewającym się z ekranu.
Żeby nie było jednak zbyt kolorowo, serial chwilami się dłuży, a niektóre odcinki ciągną się w nieskończoność (zwłaszcza pierwsza połowa). Największym zgrzytem jest dla mnie jednak wątek rasizmu, tak istotny dla snutej opowieści, a zaledwie liźnięty przez twórców – aż się prosiło, by wycisnąć z tego możliwie jak najwięcej, zwłaszcza, że niektóre motywy, choć zaserwowane subtelnie, robiły wrażenie. Ostatecznie został tylko niedosyt.
ZOBACZ TAKŻE: Seriale 2023 - najciekawsze premiery i powroty. Które z nadchodzących tytułów zasługują na szczególną uwagę?
Reasumując, „Witamy w Chippendales” nie odmieni waszego życia, nie rozgrzeje was do czerwoności i (raczej) nie wpadnie do topki waszych ulubionych seriali. Zafunduje wam jednak 8 godzin przyzwoitej i miłej dla oka rozrywki, oraz przypomni dokąd zaprowadzą was chciwość i dążenie do celu po trupach.