Wschód słońca w dniu dożynek - recenzja. Czy warto przeczytać nową odsłonę Igrzysk śmierci?

i

Autor: Lionsgate; Wydawnictwo Must Read "Wschód słońca w dniu dożynek" - recenzja. Czy warto przeczytać nową odsłonę "Igrzysk śmierci"?

Recenzja

Nowe "Igrzyska śmierci" podzieliły fanów. Nie tego się spodziewaliśmy

2025-03-25 21:23

"Wschód słońca w dniu dożynek" to piąta odsłona popularnej serii "Igrzyska śmierci" autorstwa Suzanne Collins i jednocześnie drugi, po "Balladzie ptaków i węży", prequel opowieści o Katniss Everdeen. Tym razem cofamy się o 24 lata, by towarzyszyć ulubieńcowi widzów i czytelników, Haymitchowi Abernathy'emu, w zmaganiach na arenie podczas Drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia. Jak książka wypada na tle poprzedników? Zapraszamy do bezspoilerowej recenzji.

Czasy świetności "Igrzysk śmierci" przypadają na lata 2008-2015, kiedy to w popkulturze panował istny szał na dystopijne powieści young adult. I choć ten trend nie powrócił, twórczość Suzanne Collins przechodzi w ostatnich lata istny renesans, głównie za sprawą opublikowanej w 2020 roku (dekadę po zakończeniu oryginalnej serii) "Ballady ptaków i węży", która przed dwoma laty trafiła na ekran (w rolach głównych wystąpili Tom Blyth jako Coriolanus Snow i Rachel Zegler w roli Lucy Gray Baird). Rok później autorka zapowiedziała kolejny prequel, tym razem traktujący o 50. Głodowych Igrzyskach, w których "zwyciężył" Haymitch Abernathy. "Wschód słońca w dniu dożynek" trafił do księgarń w dniu 18 marca i... mocno podzielił fanów serii.

Choć w mediach społecznościowych dominuje zachwyt nad nową powieścią Collins, dość głośno wybrzmiewają opinie jakoby książka była "zwykłym fanserwisem" i wręcz ocierała się o fanfiction. Gdzie leży prawda? Jak to zwykle bywa - mniej więcej pośrodku.

Nie ma "Igrzysk śmierci" bez "Wschodu słońca w dniu dożynek"

"Ballada ptaków i węży" nie tylko na nowo rozkręciła szał na "Igrzyska śmierci", ale przede wszystkim pokazała, że Suzanne Collins rozwinęła się jako autorka, a jej twórczość dojrzała wraz z czytelnikami, którzy w opowieści o Katniss Everdeen zaczytywali się w okresie nastoletnim. "Ballada..." jest bowiem książką znacznie poważniejszą, bardziej przemyślaną i wstrząsającą - spędzenie wielu godzin w głowie przyszłego dyktatora i obserwowanie, jak kształtuje się jego światopogląd to w istocie dość zatrważające doświadczenie. "Wschód słońca w dniu dożynek" miał zatem wysoko zawieszoną poprzeczkę i choć, w mojej opinii, do niej nie doskoczył, ze swojego zadania wywiązał się wzorowo. Zapowiadany był bowiem jako "brakujący puzzel" w układance, jaką jest nasze wyobrażenie o państwie Panem i nim w istocie się okazał - choć mam książce co nieco do zarzucenia (do tego przejdziemy w stosownym czasie) obecnie nie wyobrażam sobie bez niej "Igrzysk śmierci". Pod tym względem opowieść o młodzieńczych losach Haymitcha, podobnie jak villain-origin story Snowa, jawi nam się jako prequel doskonały, gdyż odpowiednio pogłębia i wzbogaca świat przedstawiony, rzucając zupełnie nowe światło na serię jako całość.

Nikt nie jest odporny na propagandę Kapitolu

10-letnią przepaść pomiędzy "Kosogłosem", a "Balladą..." Suzanne Collins tłumaczyła tym, iż nie widzi jej się dojonie marki, która przyniosła jej sukces, i pisze tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia. We "Wschodzie słońca w dniu dożynek" krzyczy już jednak na cały głos i ten wrzask, jak się okazuje, był nam wszystkim naprawdę potrzebny. Gdy bowiem zapowiedziano, że książka ta traktować będzie o Drugim Ćwierćwieczu Poskromienia w fandomie pojawiła się lekka konsternacja - przecież przebieg 50. Igrzysk Głodowych z grubsza znamy z oryginalnej serii, w której to Katniss i Peeta, przygotowując się do "edycji All Stars", oglądali nadesłany im przez Effie film o rzeczonych Igrzyskach. Jakaż więc była powszechna, w tym - przyznaję się bez bicia - i moja, konsternacja, gdy okazało się, że relacja ta niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Jednym z głównych motywów "Wschodu słońca w dniu dożynek" jest propaganda, na którą i my, czytelnicy, daliśmy się złapać, łykając jak gąska kluski narrację przedstawioną w materiale ZMONTOWANYM PRZEZ KAPITOL. Trudno o lepszy dowód na to, że kolejna wycieczka do Panem była jak najbardziej wskazana.

Sami się o tę książkę prosiliśmy

Fani "Igrzysk śmierci" od roku śmieją się, że Suzanne Collins zapewne nie zamierzała pisać kolejnej książki, ale gdy zobaczyła napływ sympatii, jaką zaczął cieszyć się Coriolanus Snow po debiucie filmowej "Ballady..." (głównie za sprawą pięknolicego Toma Blytha o oczach tak błękitnych, że szło się w nich utopić), stwierdziła, że czas to naprawić. Po lekturze "Wschodu słońca w dniu dożynek" dochodzę do wniosku, że w tych żartach jest więcej prawdy, niż śmielibyśmy przypuszczać, a autorka nie tyle postanowiła zainterweniować, co... porządnie się wściekła.

"Ballada..." miała na celu wybić nam z głów gloryfikowanie i romantyzowanie złoczyńców, dobitnie pokazując, dlaczego posiadający w sobie zalążki człowieczeństwa Coryo przepoczwarzył się w tyrana i masowego mordercę, "Wschód słońca..." idzie zaś o krok dalej i odziera go z majestatu, jaki odbiorcy mają w zwyczaju przypisywać wszelkiej maści potężnym i intrygującym złolom. 58-letni prezydent Snow jest tu wprawdzie uosobieniem zła i potworem tak przerażającym, że ilekroć się materializował, odnosiłam wrażenie, że temperatura powietrza spada o przynajmniej 10 stopni, ale przede wszystkim jest... żałosny. A jeden z nielicznych rozdziałów, w których pojawia się osobiście, jest dlań tak upodlający, że nie mam cienia wątpliwości co do intencji Suzanne Collins, która gdyby mogła, dopisałaby tam adnotację "macie swojego ukochanego Coriolanusa, wciąż tak go uwielbiacie, czy wreszcie dotarło?". Autorka nie ogranicza się jednak wyłącznie do wbijania szpili tym mniej pojętnym czytelnikom, gdyż doskonale wpisuje się to w jeden z motywów książki, jakim jest pierwszy krok do walki z tyranią - ośmieszając daną jednostkę sprawiasz, że traci ona przynajmniej zalążek swojej mocy i wpływu na otoczenie. Trybuci z Dwunastki robią to z zawodowcami, Collins ze Snowem, a cały świat z Donaldem Trumpem - "Igrzyska śmierci" zawsze były polityczne (dożynki odbywają się 4 lipca, łączna liczba trybutów we wszystkich Igrzyskach to 1776) i z upływem lat nie tyle nie tracą, co zyskują na autentyczności. Z tego też powodu nie są kolejnym durnym tworem z gatunku young adult pokroju "Zmierzchu" i jemu podobnych, które tylko ogłupiają młodych ludzi - wręcz przeciwnie, Collins tak dobitnie, acz z wyczuciem, nawiązuje do realiów współczesnego świata, że pokuszę się o stwierdzenie, iż otwiera młodzieży oczy znacznie szerzej i skuteczniej niż niejeden system edukacji.  

"Wschód słońca w dniu dożynek": udany prequel czy płytki fanserwis?

A jak już jesteśmy przy temacie docelowej grupy odbiorczej "Wschodu słońca w dniu dożynek" - mogłabym się czepiać, że wiele nawiązań (tych wewnątrz uniwersum, do pozostałych książek z serii) zostało tu wplecionych z subtelnością rzutu cegłą w czoło, i wiem, że liczna grupa czytelników to robi, ale należy mieć na względzie, do kogo kierowana jest ta książka. "Igrzyska śmierci" to nie "Pieśń Lodu i Ognia", gdzie George R. R. Martin może bawić się z odbiorcą w kotka i myszkę, serwując wysublimowane paralele i ukryte znaczenia, bo czytają go głównie ludzie dorośli. "Wschód słońca..." to wprawdzie ambitny i wartościowy, ale jednak young adult, w związku z czym rządzi się swoimi prawami i podług nich winniśmy go oceniać. Ale o ile dosłowność niektórych nawiązań jestem gotowa wybaczyć, o tyle ich nagromadzenie uważam za największą - i w gruncie rzeczy jedyną poważną - wadę tej książki. Jedne występy gościnne znajdują swoje uzasadnienie i rzutują na całość serii, inne zaś wydają się zwyczajnie zbędne i wpisane na siłę, byle tylko wywołać uśmiech na naszych twarzach, tudzież potok łez spływających po policzkach (gwoli wyjaśnienia - ja rozumiem, że w Dystrykcie 12. żyje relatywnie niewiele osób i jest tam tylko jedna szkoła, w związku z czym wszyscy się znają, ale dwa cameosy w Kapitolu Collins naprawdę mogła sobie darować).

To powiedziawszy zgadzam się, że "Wschód słońca w dniu dożynek" cierpi na nadmiar fanserwisu, co nieco hamuje jego emocjonalny impakt, lecz sprowadzanie go do fanfiction jest szalenie krzywdzącym uproszczeniem i trąci nie tylko ignorancją, ale i usilną próbą wyjścia przed zachwycony tłum.

"Wschód słońca w dniu dożynek" - recenzja. Czy warto przeczytać nową odsłonę "Igrzysk śmierci"?

Reasumując, "Wschód słońca w dniu dożynek" to wartościowa i poruszająca książka, będąca naprawdę udanym prequelem. Wprawdzie do "Ballady ptaków i węży" jej daleko, ale tam sama konstrukcja postaci Snowa pozwalała Collins na większe rozwinięcie skrzydeł. Tutaj otrzymujemy zaś rozrywającą serce opowieść o walce z opresyjnym systemem i potędze propagandy, która stawia przed nami pytanie "dlaczego uciemiężone przez nielicznych masy się nie buntują?". I choć w samym "Wschodzie słońca..." autorka nie udziela jednoznacznej odpowiedzi, po przeanalizowaniu serii jako całości ta nasuwa się sama. Tym samym brakujący element układanki wskoczył we właściwe miejsce, dopełniając przejmującego obrazu i sprawiając, że przekaz "Igrzysk śmierci" wybrzmiewa ze zwielokrotnioną siłą. A przy okazji zgłębiliśmy losy Haymitcha, który jawi się teraz jako jeden z najtragiczniejszych bohaterów współczesnej literatury, i poznaliśmy szereg fantastycznych postaci od przeuroczego Amperta, przez zaskakująco niejednoznacznego Wyatta, po absolutnie wspaniałą Maysilee Donner, której niejedna popularna heroina mogłaby buty czyścić. Teraz pozostaje tylko czekać na ekranizację, której premierę zapowiedziano na listopad 2026 roku, i liczyć, że studio Lionsgate nie stchórzy i pozwoli na kategorię wiekową R, bo w przeciwnym wypadku opowieść ta wiele straci.

PREQUEL, SEQUEL, SPIN-OFF… Co to jest? O co w tym chodzi? | To Się Kręci #1