"Mecenas She-Hulk" to nasza kolejna przygoda z MCU w 2022 roku. Ostatnie miesiące obfitowały w kolejne produkcje ze stajni Marvela, które z lepszym i gorszym skutkiem rozszerzały ekranowe uniwersum, sprawiając, że 4. faza dosłownie pęka w szwach. Opowieść o Jennifer Walters niespecjalnie mnie interesowała i przyznaję to bez bicia. Pierwszy zwiastun tylko potwierdził moje obawy, że Marvel Studios zaczęło cierpieć na klęskę urodzaju i zaserwuje nam zupełnie niepotrzebną i ocierającą się o kicz produkcję z koszmarnym CGI. Czy miałam rację? Otóż nie.
Mecenas She-Hulk: RECENZJA nowego serialu Marvela
"Mecenas She-Hulk" nakreśla nam losy wspomnianej Jennifer Walters - kuzynki Bruce'a Bannera, ambitnej prawniczki oraz kobiety nieco roztrzepanej życiowo. Używając pojęcia roztrzepana nie mam tu jednak na myśli wykolejonej do granic możliwości anty-bohaterki, jaką oglądaliśmy chociażby w "Jessice Jones". Jen to kobieta, którą zna każdy z nas - zabawna, sarkastyczna, chwilami nieporadna, acz naprawdę silna, która lubi pójść z koleżanką na drinka, pozastanawiać się nad błahostkami, czy powkurzać na nieudane randki z Tindera i seksistowskiego kolegę z pracy. A także swojego kuzyna, który gości na ekranie znacznie częściej, niż mogliśmy się spodziewać. Relacja Jennifer i Bruce'a nie przyćmiewa jednak jej solowych przygód, a stanowi zaledwie przyjemny dodatek. She-Hulk (bo taki przydomek otrzymuje po zyskaniu supermocy) to pierwsza prawdziwie realistyczna bohaterka w wieloletniej historii MCU. Uwierzcie mi, że znacznie bliżej jej do waszych przyjaciółek, sióstr, czy kuzynek, z którymi zazwyczaj oglądacie produkcje Marvela, niż posągowej Czarnej Wdowy, przepełnionej patosem i czarami Wandy, czy hardej Gamory. To bohaterka, którą pokochałam od pierwszy minut i z którą chętnie poszłabym na drinka, podyskutowała o życiu prywatnym członków Avengers i zawiłościach przepisów prawa dotyczących superbohaterów. Podkreślam bowiem, że "Mecenas She-Hulk" to w pierwszej kolejności serial prawniczy (a raczej prawnicze science fiction), w drugiej zaś komedia pomyłek i dopiero w trzeciej kolejna stacja na długiej trasie 4. fazy MCU.
Mecenas She-Hulk, czyli Marvel z przymrużeniem oka
"Mecenas She-Hulk" przywodzi na myśl pierwsze odsłony Kinowego Uniwersum Marvela, co paradoksalnie nie jest zarzutem. Serial ma w sobie bowiem olbrzymią dawkę luzu i swoistej niewinności, które z miejsca skojarzyły mi się z tytułami pokroju pierwszych "Avengers", w których twórcy nie silili się na większe ambicje i dostarczali nam czystą, niczym niezmąconą rozrywkę. Dziś można im oczywiście wiele zarzucić, ale to w końcu one sprawiły, że pokochaliśmy ten popkulturowy świat. "Mecenas She-Hulk" jest też przede wszystkim produkcją samoświadomą i traktującą swe jestestwo z przymrużeniem oka. Wszystko jest tu umowne, a fabuła ma nas bawić, nie skłaniać do gimnastyki intelektualnej. Zabawa jest przednia, zapewniam was (choć wielu moich znajomych przyzna, że poczucie humoru miewam czasem dość niskich lotów).
Jednak tym, co najbardziej "kupiło" mnie w nowej odsłonie telenoweli Marvela, jest burzenie czwartej ściany (istniało też w komiksach, więc fanów "Fleabag" proszę o powstrzymanie się od zbędnych komentarzy) i skracanie dystansu pomiędzy nami, a światem przedstawionym. Tego typu zabiegów próbowano już przy "Ms. Marvel", gdzie Kamala Khan wielbiła superbohaterów Marvela i chodziła na Avengercony. Tutaj wybrzmiewa to jednak ze zdwojoną siłą. Superbohaterowie żyją w zwyczajnym świecie. Naszym świecie. Zostają influencerami, mają profile na LinkedInie i toczą spory sądowe o nawet najbardziej prozaiczne kwestie. Serial pełen jest też odniesień do realnego świata, w tym do akcji Me Too, slut-shamingu, mizoginizmu, a nawet niesławnych wywiadów, w których aktorki zamiast o kwestie nico bardziej ambitne, pytane są o dietę, ćwiczenia, czy bieliznę, którą noszą na planie. Każdy fan Marvela słyszał o krucjacie prowadzonej przez Scarlett Johansson, która swoimi ciętymi ripostami walczyła z tym procederem podczas tras promocyjnych "Avengers". Co więcej, "Mecenas She-Hulk" stawia lustro przed wszystkimi przedstawicielami płci brzydkiej, którzy w ostatnich miesiącach zalewali media społecznościwe wpisami pokroju Po co nam tyle żeńskich superbohaterek? i Czy teraz każdego superbohatera będziecie przerabiać na kobietę?. Twórcy wykazują się jednak wyczuciem i całość pozbawiona jest moralizatorskiego tonu, zachowując dystans i ramy prześmiewczego komentarza pod adresem odbiorców. Tych jest zresztą znacznie więcej, ale nie będę wchodzić w szczegóły, by nie zepsuć wam przyjemności z oglądania.
Nie oznacza to oczywiście, że serial pozbawiony jest wad. Pierwsze cztery odcinki to lekka i zabawna komedia z wciągającą fabułą i przesympatyczną główną bohaterką. Aktorzy też spisują się dobrze, z Tatianą Maslany na czele. Razi jednak CGI, które uległo delikatniej poprawie w stosunku do tego, co widzieliśmy w zwiastunach, ale nie oznacza to jednak, że jest dobrze. Żywię jednak szczerą nadzieję, że nie zepsuje wam to radości oglądania i że kolejne odcinki "Mecenas She-Hulk" (a będzie ich łącznie dziewięć) utrzymają poziom pierwszych czterech, które miałam przyjemność obejrzeć. A jest to naprawdę przyzwoity poziom. (PS: pamiętajcie o scenach po napisach - są po każdym odcinku).