Kojarzycie Marię Antoninę, prawda? Ostatnią królową Francji, rozpustne i rozpieszczone dziewczę, którego hulaszczy tryb życia niemal doprowadził kraj do ruiny. A Annę Boleyn jak wspominacie? Jako zepsutą do szpiku kości wiedźmę, która czarami omotała króla Anglii, czy może męczennicę, zrujnowaną przez patriarchat, na którą kreuje ją popkultura? Obie te monarchinie cieszyły się wyjątkową niesławą, lecz tylko w drugiej z nich filmowcy dostrzegli ofiarę. Ekranowej Annie Boleyn zawsze łatwo było dotrzeć do serc widzów, nawet gdy w Hogwarcie zawisł jej portret, a Sabrina Spellman wspominała ją jako czarownicę. Maria Antonina przedstawiana była zaś zgodnie z utartym stereotypem uprzywilejowanej kobiety, którą znienawidzili Francuzi. Deborah Davis postanowiła wyjść temu naprzeciw i choć jej serialowej „Marii Antoninie” daleko do ideału, dobrze że takowa powstała.
„Maria Antonina” – recenzja serialu CANAL+
Słynną skandalistkę, nazywaną „pierwszą influencerką Francji”, poznajemy tu jako młodą austriacką arcyksiężną, która w wielu lat kilkunastu wysłana została do Wersalu, gdzie miała poślubić delfina Francji, przyszłego Ludwika XVI. Już na wejściu dowiadujemy się, że Maria Antonina miała wyjątkowo trudny orzech do zgryzienia – francuska elita od początku traktowała ją jako „tą obcą” i wiele osób najchętniej odesłałoby ją w siną dal. Wyalienowana i przerażona nastolatka nie miała nawet oparcia w narzeczonym, którego jej wdzięki przerażały do tego stopnia, że ledwie znosił jej obecność. Nie pomagały też naciski matki i króla, dla których Maria była klaczą rozpłodową mającą przypieczętować polityczny sojusz, wydając na świat potomka. Dodajmy do tego elementarne braki w edukacji (zwłaszcza tej seksualnej) i mamy gotowy przepis na katastrofę. A tym właśnie było życie tytułowej bohaterki – naznaczoną traumami i intrygami katastrofą, która zaprowadziła ją wprost pod ostrze gilotyny.
Deborah Davis umiejętnie prowadzi swoją bohaterkę, ukazując jej przemianę z naiwnej i nierozgarniętej nastolatki, w sfrustrowaną, acz skrajnie uprzywilejowaną królową, która chciała żyć na własnych zasadach. Maria Antonina nie rozumiała świata, w którym przyszło jej funkcjonować, bo nie miała jak go rozumieć. Nie akceptowała swojego losu i ograniczeń, jakie społeczeństwo nakładało na kobiety o jej pozycji, nie pojmując przy tym, że igra z ogniem, którym łatwo się poparzyć. Choć chwilami naprawdę trudno ją lubić, zwyczajnie nie sposób jej nie współczuć, co uważam za absolutnie największe osiągnięcie tego serialu.
„Maria Antonina” nie jest jednak teatrem jednej aktorki, choć wiele postaci pobocznych nie ukazało nam tu pełni swojego potencjału. Ponad przeciętną wzbijają się Ludwik, który zgrabnie przechodzi od zahukanego księcia do pewnego siebie króla, zaś knująca intrygi Josephine jest doskonałą antybohaterką i przeciwwagą dla protagonistki. Można potępiać jej występki i butny charakter, ale nie sposób nie kibicować jej walce z własnym mężem, którego postanowiła nauczyć, iż „słaba płeć” jest tylko wyświechtanym powiedzonkiem zachłyśniętych patriarchatem paniczów.
Aktorsko jest przyzwoicie i (absolutnie przepiękna) Emilia Schüle całkiem zgrabnie kreuje postać Marii Antoniny, choć gubi się nieco w bardziej dramatycznych scenach. Świetna jest zaś Gaia Weiss jako „nieprzyzwoicie” wyzwolona Madame du Barry, której partneruje ocierający się o pastisz James Purefoy w roli Ludwika XV. Pastisz jest tu zresztą trafnym określeniem, bo cała produkcja serwuje nam historię z dużym przymrużeniem oka, łącząc dramat z absurdem, tak wyśmienicie uwypuklającym życie obrzydliwie bogatych i odklejonych od rzeczywistości arystokratów. Małą, acz znaczącą rolę odegrał tu też polski aktor Philippe Tłokiński, wcielający się w Pierre’a Beaumarchaisa – głównego bohatera najzabawniejszych scen w całym serialu.
Jeśli jednak spodziewaliście się drugiej „Wielkiej”, która jest serialem odważnym i obrazoburczym, czeka was zawód. „Maria Antonina” balansuje na granicy absurdu, ale nigdy jej nie przekracza. To produkcja bezpieczna, nawet w porównaniu z „Faworytą” i fabularnie nie wzbija się ponad przeciętność. Nadrabia za to warstwą wizualną, która zapiera wręcz dech. Kostiumy i scenografie są zjawiskowe, a niektóre kadry przypominają renesansowe obrazy, które ma się ochotę oprawić w dostojną ramę i powiesić w salonie. Naprawdę dawno nie widziałam tak pięknie zrealizowanego serialu kostiumowego.
Twórcy nie wycisnęli tu wszystkiego, co mogli, jednak krążą słuchy, że całość planowana jest na trzy sezony, zatem liczę, że w kolejnych odsłonach będzie tylko lepiej. Wkraczamy w końcu w ten najbardziej burzliwy i pamiętny okres życia Marii Antoniny, więc to czas najwyższy, by nieco poeksperymentować.
Reasumując, jeśli lubicie seriale kostiumowe i nie przeszkadza wam kilka historycznych przekłamań, „Maria Antonina” jest serialem dla was. To świetnie zrealizowana i nie schodząca poniżej pewnego (dobrego) poziomu produkcja, która zarówno was rozbawi, jak i skłoni do spojrzenia na tytułową monarchinię znacznie przychylniejszym okiem.
Serial liczy (na ten moment) osiem odcinków, a cztery z nich dostępne są już w ofercie CANAL+ online. Pozostałe ukazywać się będą co tydzień w dwupaku.