Bóg podstępu wraca, by kontynuować koszmarnie przestrzelony wątek multiwersum w ekranowych produkcjach Marvela. Czy jest ktoś kogo to jeszcze obchodzi? Szczerze wątpię, ale na szczęście “Loki” nie jest wyłącznie małym elementem wielkiej układanki, a autonomiczną produkcją, która dzieje się we własnym czasie i przestrzeni i reszta 4. i 5. Fazy MCU mogłaby tu w gruncie rzeczy nie istnieć. Co więcej, gdy wyrzucimy z pamięci trzecią odsłonę “Ant-Mana”, to nawet Kanga jako złola nad złolami umieją tu dobrze zajawić. Ale od początku…
“Loki” – recenzja pierwszych dwóch odcinków drugiego sezonu
Drugi sezon rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym zakończył się jego poprzednik. Twórcy nie marnują czasu na ekspozycję i ponowne przywitanie bohaterów. Z miejsca zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń i jest to jeden z pierwszych plusów – akcja pędzi, jak powinna i tempo nie siada ani przez chwilę, choć momentami zwalnia byśmy zaczerpnęli oddechu. Dzieje się dużo, ale nie za dużo i całość (tj. dwóch odcinków) oglądamy w napięciu i ekscytacji.
Jest też dużo humoru, ale nie tego topornego i wciskanego na siłę co trzy zdania (choć w jednej scenie nieszczęsne przełamanie żartem wjechało zbyt wcześnie), a błyskotliwego i autentycznie zabawnego. Loki i Mobius ponownie dowodzą, że są jednym z lepszych duetów, jakie widzieliśmy w tym trykociarskim uniwersum, a chemią mogliby obdarować niejedną marvelową parę i wciąż mieliby jej sporo w zanadrzu.
Z kolejnych plusów – wizualnie jest to majstersztyk. “Loki” jest wprost prześlicznym serialem, a estetyka retro, połączona z nietypowymi, jak na Marvela, rozwiązaniami, zabawą formą i świetnymi zdjęciami daje piorunujący efekt – pokuszę się nawet o stwierdzenie, że żadna produkcja MCU nie prezentowała się dotąd tak zacnie, nawet “WandaVision” czy “Eternals”, którzy – w mojej ocenie – przodowali w tej kwestii.
“Loki”, czyli 50 twarzy Toma Hiddlestona
Ile różnych oblicz Lokiego Tom nam prezentuje w tych zaledwie dwóch odcinkach, to ja nawet nie… Mamy pogubionego, ale i zdeterminowanego Laufeysona, który nawet nie wie, kiedy stał się bohaterem. Mamy zranionego kochanka, zatroskanego przyjaciela i wreszcie – złola, jakiego przed laty pokochały miliony widzów. Loki nie został, bogu dzięki, potraktowany jak wielu nieszczęśników, którzy po drodze z ciemnej na jasną stronę mocy stracili całą swoją charyzmę, osobowość i charakter. Loki to wciąż nasz stary dobry bóg podstępu i drama queen pełną gębą – jako wieloletnia fanka jego postaci nie posiadałam się z radości oglądając wstęp do odcinka drugiego. To, że wyhodował kręgosłup moralny i dziś wspomina swoje dawne ekscesy (mały drobny zmasowany atak na Nowy Jork) jako anegdotki spod znaku “kiedyś to było”, nie oznacza tu przemiany w krystalicznego herosa, który pchałby się do Avengers. Wciąż, gdy trzeba, potrafi pokazać pazurki (a raczej rogi) i wciąż jest w tym bezbłędny. A Tom Hiddleston znów dowodzi, że urodził się do tej roli.
A jak już przy aktorstwie jesteśmy to warto wspomnieć o nowym nabytku obsadowym. Tegoroczny zdobywca Oscara, Ke Huy Quan, kreuje tu postać Uroborosa, dla przyjaciół Ubiego, sympatycznego jegomościa i pracownika TVA, a przy okazji uczestnika jednej z najlepszych scen w odcinkowym uniwersum Marvela. Szanuję zwłaszcza za błyskotliwe nawiązanie do jego oscarowej roli – w końcu jak mamy na pokładzie gościa z “Wszystko wszędzie naraz” to aż grzech nie skorzystać z okazji, by zmyślnie puścić oczko do widzów.
“Loki” – czy warto obejrzeć nowe odcinki?
Minusy? Chwilami wręcz porażająca głupota bohaterów, którym umyka intryga, jaką z kilometra dostrzegłby nawet niewidomy, a także piękna i długa reklama McDonald’s, która jest piękna (też kocham ich jabłkowe ciasteczka), ale stanowczo zbyt długa.
Poza tym jest naprawdę dobrze, a nawet bardzo dobrze. Warto zatem czekać na nowe odcinki, nawet jeśli wątek multiwersum spowszedniał wam tak samo, jak mi. Oby tylko dowieźli w kolejnych, bo nie chcę znów odszczekiwać swoich pochwał i wyrazów nadziei, że coś jeszcze z tego Marvela będzie.