Komedie romantyczne czasy świetności mają już za sobą. W latach 90. tego typu produkcje potrafiły zaskoczyć nas świeżością i czystym urokiem niezobowiązującej, acz chwytającej za serducho rozrywki, jednak w kolejnych latach rozmaici twórcy rozmienili ten gatunek na drobne. Nie brakowało oczywiście perełek, pokroju „Love, Rosie” i „Crazy, Stupid, Love”, ale ginęły one w morzu wtórnych, czerstwych i, jak to mawia młodzież, cringe’owych potworków. Netflix postanowił udowodnić nam jednak, że jeszcze romcomy nie zginęły i z Reese Witherspoon i Ashtonem Kutcherem na pokładzie namalował pełną uroku i piękną w swej prostocie opowieść o miłości, która czasem czai się tuż po naszym nosem, a wciąż bierze nas z zaskoczenia.
„U ciebie czy u mnie?” to nostalgiczna podróż do najlepszych czasów komedii romantycznych
Debbie i Peter to dwójka przyjaciół, którzy znają się jak łyse konie. Ich relacja sięga jeszcze początku lat dwutysięcznych, kiedy to tuż po zakończeniu liceum zaliczyli one night stand, ale postanowili pozostać na stopie przyjacielskiej, gdyż Peter, jak sam twierdził, jest człowiekiem, który nie nadaje się do długotrwałych relacji. A przynajmniej tych romantycznych. Minęło dwadzieścia lat, oboje ułożyli sobie życie – ona w LA jako samotna (i mocno paranoiczna) matka, on w Nowym Jorku jako wiecznie zapracowany i odnoszący sukcesy singiel. Pewnego dnia, w wyniku splotu nieprzewidzianych okoliczności, postanowili, niczym bohaterki „Holiday”, na tydzień zamienić się domami. Ona poleci do miasta, które nigdy nie śpi, by zdać egzamin z zakresu księgowości, on zaś rozgości się w jej domu i spróbuje utrzymać przy życiu jej syna. Jak możecie się domyślić, sprawy szybko wymykają się spod kontroli i bohaterowie muszą stawić czoła swoim lękom, niespełnionym marzeniom i fali tłumionych uczuć.
Największą zaletą „U ciebie czy u mnie?” jest fakt, iż twórcy nie skupiają się tu wyłącznie na relacji głównych bohaterów, notorycznie pakując ich w pełne niezręczności sytuacje. Zarówno Debbie, jak i Peter stawiają czoła kolejnym wyzwaniom, rozwijają skrzydła (a tak im się przynajmniej wydaje), popełniają kolejne błędy i wreszcie uczą się na nich, by dowieźć nas do finału, który, oczywiście, jesteśmy w stanie przewidzieć jeszcze przed seansem. Bo nie o zaskakiwanie widzów tu przecież chodzi. Film Aline Brosh McKenny, która zajęła się zarówno reżyserią, jak i opracowaniem scenariusza, nie próbuje zredefiniować gatunku, który reprezentuje. Chce nam tylko przypomnieć, za co przed laty pokochaliśmy romcomy. Tylko tyle i aż tyle.
Co najważniejsze – miłość dwojga pogubionych bohaterów nie jest tu nawet kluczowym elementem opowieści. Jest nim ślepe podążanie za bezpieczną egzystencją, kosztem naszych marzeń, a w pewnym sensie też życia. Życia takiego, na jakie zasługujemy i jakie moglibyśmy mieć, gdybyśmy tylko spróbowali, dali sobie szansę i zaufali własnemu instynktowi. „U ciebie czy u mnie?” w bezpretensjonalny sposób kreśli nam dwie drogi życia – tą, w której mamy wszystko, czego zawsze pragnęliśmy, i tą naznaczoną pragmatyzmem i jakąś taką… pustą. Są w tym oczywiście srogie pokłady naiwności i dróg na skróty, ale znów – nie odpaliliśmy tego filmu szukając do bólu realistycznej wiwisekcji trudów życia codziennego, a lekkiej, podnoszącej na duchu opowieści o tym, że marzenia naprawdę się spełniają, musimy tylko w to uwierzyć. Gdzieś tam jest przecież świat, w którym mamy wszystko to, czego zawsze pragnęliśmy, nasze mieszkanie przypomina wystawę luksusowych mebli, każdy pomysł okazuje się być tym trafionym, sukcesy zawodowe leżą na ulicy, a słońce zawsze świeci jasnym blaskiem. Nawet jeśli tym światem jest tylko komedia romantyczna na Netfliksie, to warto zatracić się w niej na te niespełna dwie godziny, i zwyczajnie podnieść się na duchu. Należy nam się w końcu po tej całodziennej gonitwie i próbie przetrwania w znacznie mniej kolorowej rzeczywistości.
Jeśli zatem szukacie idealnego filmu na wieczór, który poprawi wam humor i sprawi, że poczujecie, choćby na tę jedną krótką chwilę, że możecie wszystko, dajcie się porwać Debbie i Peterowi, a gwarantuję – nie będziecie żałować. A, i tak na marginesie – po seansie „U ciebie czy u mnie?” doprawdy nie rozumiem, dlaczego przez lata nie tolerowałam Ashtona Kutchera.
Ocena: 7/10.
Polecany artykuł: