Gdy w 2019 roku "Joker" zmierzał do kin, internet zalewała fala pełnych zachwytu recenzji, których autorzy okrzyknęli film skrajnie poruszających, otwierającym oczy i traumatyzującym, porównując go wręcz do dwugodzinnej serii ciosów w brzuch. Dla wielu widzów taki też się okazał, dla mnie nie. Do "Folie à deux" podeszłam więc z odpowiednią dozą rezerwy, by tym razem wygórowane oczekiwania nie zepsuły mi immersji. Niestety wyręczyli je w tym Scott Silver i Todd Phillips.
"Joker: Folie à deux" – za mało treści, za dużo śpiewania
Zacznijmy od tego, co z pewnością trapi was najbardziej – owszem, "Joker: Folie à deux" nie sprawdza się jako musical. Twórcom brakuje wyczucia potrzebnego do zbalansowania tak ciężkiego dramatu z lekkością i abstrakcyjnością konwencji muzycznej, więc co rusz wytrącają nas z rytmu, rujnując nawet najlepsze sceny. Zresztą same elementy musicalowe nie są dostatecznie finezyjne i efektowne, by uzasadnić ich obecność. Krótko mówiąc: niewiele wnoszą, a tylko irytują.
Irytuje też Harley Quinn w wykonaniu Lady Gagi, aczkolwiek to efekt (raczej) zamierzony. Po pokazie w Wenecji krytycy narzekali, że Gaga nie została w "Folie à deux" dostatecznie wykorzystana, lecz osobiście się z tym zarzutem nie zgadzam. Jeśli o śpiew chodzi, to dla mnie mogła nie śpiewać wcale, a jeśli o kreację aktorską, to sprawdziła się przyzwoicie. Fajerwerków nie ma, bo ich być nie miało – tym razem Harley jest jedynie użytecznym dodatkiem do Jokera, mającym spełnić jedno określone zadanie. To pozbawiona głębszej osobowości jednostka reprezentująca problem trawiący nasze społeczeństwo w stopniu większym niż prawdopodobnie zdajecie sobie z tego sprawę. Hybristofilia (w telegraficznym skrócie pociąg do przestępców) to temat wart zgłębienia, ale stanowi zaledwie jeden z elementów filmu. I w gruncie rzeczy jedyny, który nie pozostawia poczucia niedosytu.
"Folie à deux" prowadzi bowiem dialog nie tyle z pierwszą odsłoną, co jej fanami, tymi nadmiernie zafascynowanymi Jokerem. Nie jest tajemnicą, że postać Księcia Zbrodni wielokrotnie inspirowała ludzi w sposób odwrotny do zamierzonego, popychając ich do kultywowania anarchii i hołdowania przekonaniu, że przemoc jest ostateczną odpowiedzią. "Joker" kreślił nam opowieść o jednostce doprowadzonej na skraj, "Folie à deux" obrazuje tego konsekwencje, jednocześnie wytykając systemowi jego nieudolność. I gdyby tylko Todd Phillips i współscenarzysta Scott Silver potrafili to umiejętnie napisać, otrzymalibyśmy dzieło ważne i wartościowe, ale panowie nie udźwignęli ciężaru własnej fabuły. "Folie à deux" trwa dwie i pół godziny, a wciąż nie wykorzystuje drzemiącego weń potencjału, jedynie prześlizgując się po temacie i niemal każdy z jego elementów traktując "po łebkach". Za dużo w nim przekombinowanych i niepotrzebnych scen, za mało dramatu więziennego i przede wszystkim sądowego. Jakby twórcom bardziej zależało na jego viralowym potencjale niż prawdziwej treści.
Sąd nad Arthurem Fleckiem wypada blado, głównie za sprawą kiepskiego scenariusza i braków warsztatowych jego autorów i nie pomoże tu nawet zagrywający się do granic możliwości Joaquin Phoenix, któremu odebrano możliwość rozwinięcia skrzydeł, zmuszając go do jechania na autopilocie. Tak, nawet jego świetna kreacja z czasem zaczyna nużyć, a nawet drażnić. Tym razem nominacji do Oscara raczej nie będzie.
"Joker: Folie à deux" niestety zawodzi
Reasumując, "Joker: Folie à deux" to nieudana kontynuacja i zmarnowany potencjał na dzieło, które mogło być przełomowe, gdyby tylko ktoś podszedł doń z głową i nie próbował upchnąć dziesięciu pomysłów w jednym worku. Nie jest jednak spektakularną porażką – kilka scen rzeczywiście chwyta za serce i skłania do refleksji (szkoda tylko, że przerywają je musicalowe wstawki, niwecząc cały efekt), reżysersko jest bez zarzutu, a niektóre kadry aż proszą się o to, by zostać waszym nowym tłem ekranu. Aktorsko też nie mam się do czego przyczepić, ale – jak już wspominałam – daleka jestem od zachwytów.