Bez owijania w bawełnę potwierdzam, że zagraniczni krytycy ani trochę nie przesadzali – „John Wick 4” to zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych części akcyjniaka z Keanu Reevesem w roli małomównego, odzianego w kuloodporny garniak miłośnika czworonogów. Ale po kolei.
Polecany artykuł:
„John Wick 4” to wirtuozeria przemocy i operatorskich akrobacji
Wydarzenia z 3. części zebrały swoje żniwa i tak oto na muszce znalazł się nie tylko tytułowy bohater, lecz także nowojorski Continental. Winston musi zatem kombinować, jak się z tego wykaraskać, zaś Jonathan mierzy się ze złowieszczym szefem Rady o pięknym jak marzenie i równie przerażającym obliczu Billa Skarsgårda. Już sam złoczyńca jest wyśmienitą wizytówką filmu, uosabia bowiem wszystko, za co rzesze widzów pokochały tę serię. Jest przerysowany i zmanierowany, a przy tym charyzmatyczny i obdarzony rzadko spotykanym magnetyzmem człowieka pozbawionego wszelkich skrupułów. Młody Skarsgård po raz z kolejny zresztą udowadnia, że wcale nie potrzebuje tony charakteryzacji creeperskiego klauna, by sprawić, że włos jeży nam się na głowie na sam jego widok. Aparycja i mimika twarzy dopracowana do perfekcji sprawiają, że choć mamy ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie, zwyczajnie nie potrafimy oderwać od niego wzroku. Wielu przymierza go już do bondowskiego złola i ani trochę bym się nie obraziła, gdybyś ktoś łaskawie go w takiej roli obsadził. Chłop nadaje się do tego, jak mało kto.
Bill nie przyćmiewa oczywiście samego Keanu, który z olbrzymim dystansem kreuje, chwilami wręcz karykaturalną, postać istnego terminatora obdarzonego wdziękiem i elegancją prawdziwego dżentelmena, którego kuriozalne „Yeaaah” bawi za każdym razem jeszcze bardziej. Umowność, przerysowanie i niewymuszony humor są zresztą filarem sukcesu „Johna Wicka” i jedną z największych zalet filmu. Drugą jest kreatywność operatorów, która zdaje się nie mieć granic. Pomysłowe ujęcia, jak nakręcone z góry śledzenie mordrobicia w opuszczonym budynku, czy sekwencja wspinaczki po schodach w pobliżu Sacre Coeur (zakończona w iście mistrzowski i przezabawny sposób), czynią dzieło Chada Stahelskiego absolutnie najpiękniejszym akcyjniakiem, jaki widziało kino. Dodajmy do tego prześliczne kadry, z których niemal każdy mam ochotę oprawić w dostojną ramę i powiesić w salonie, i oto mamy gatunkowe crème de la crème. Nawet znienawidzony przeze mnie Paryż wydaje się tu jakiś piękniejszy.
Reasumując, „John Wick 4” to niemal trzy godziny pysznej rozrywki i film, który szanuje widza na tyle, by nie udawać czegoś, czym nie jest. Twórcy nie bawią się w zbędne filozofowanie i nadawanie całości niepotrzebnej ambicji, czy głębi, a serwują nam po prostu pełne wdzięku i gracji mordobicie w ślicznej oprawie. PS: tak, jest piesek i to pozbawiony wszelkiej litości dla złoli, którym ordynarnie wgryza się w krocze, i uczestniczy w jednych z najlepszych scen całego tego widowiska. Czym prędzej zmierzajcie zatem do kin!