Tak, wiem, że istnieje “Euforia” i “Sex Education”, a “Heartstopper” z jakiegoś powodu cieszy się powszechnym uznaniem. Niemniej jednak uważam, że “Jeszcze nigdy…”, czyli produkcja oparta na osobistych doświadczeniach Mindy Kaling, jest perłą w koronie współczesnego gatunku young adult. Ale po kolei.
Żegnaj Devi, będę tęsknić – recenzja finałowego sezonu “Jeszcze nigdy…” (choć w gruncie rzeczy to całego serialu)
Devi Vishwakumar to typowa-nietypowa nastolatka z amerykańskiego serialu. Z jednej strony jest nerdką (absolutnie kocham wszystkie popkulturowe nawiązania) i “szarą myszką”, która marzy o licealnej sławie, do której kluczem ma być oczywiście posiadanie chłopaka. Klasycznie kłóci się też z mamą i stale pakuje w coraz to bardziej absurdalne kłopoty. Z własnej głupoty rzecz jasna. Z drugiej jednak strony mamy tu do czynienia z naznaczoną traumą młodą dziewczyną, która powoli staje się kobietą, a nie do końca wie, co to właściwie oznacza. Stara się uczyć na swoich błędach, choć nie zawsze jej to wychodzi. Na zmianę irytuje nas i wzrusza. Bawi i doprowadza do pasji szewskiej. Devi nie jest drugą Eleną Gilbert, Cady Heron czy, nie daj Boże, Cassie Howard. Choć w teorii do tej ostatniej jej najbliżej, dzielą je od siebie lata świetlne.
Mindy Kaling udało się stworzyć lekki i uroczy serial młodzieżowy, który infantylny jest tylko z pozoru. Pod płaszczykiem komediowej otoczki i stereotypowych ruchów, ukryła tu bowiem dużo ciepła i mądrości. “Jeszcze nigdy…”, podobnie jak szeroko chwalony “Ted Lasso”, normalizuje szukanie pomocy na gruncie psychicznym i emocjonalnym. Bo nigdy nie jesteśmy zbyt cool, żeby pójść na terapię. Nawet gdy Devi przez X czasu wychodzi z odwrotnego założenia i po drodze popełnia błąd za błędem. Każdy z widzów albo kiedyś był Devi, albo się z takową przyjaźnił. Dlatego choćby wkurzała nas raz za razem, jesteśmy jej w stanie wybaczyć niemal wszystko. Zarówno showrunnerka, jak i kreująca główną bohaterkę Maitreyi Ramakrishnan wykonały kawał nieziemskiej roboty, dostarczając nam postać odrealnioną, lecz jednocześnie bardzo prawdziwą. Wkurzającą i ujmującą zarazem. A przesłanie płynące z jej perypetii – żebyśmy nie bali się próbować, bo nawet jeśli się nie uda i zrobimy z siebie idiotów, to przynajmniej będzie śmiesznie – jest już tylko wisienką na tym może nieco przesłodzonym, ale absolutnie pyszniutkim torcie.
“Jeszcze nigdy…” to uroczy, niewymagający i autentycznie przezabawny serial
“Jeszcze nigdy…” w zgrabny sposób łączy elementy teen dramy, która nie musi mieć głębi, ma przede wszystkim bawić, oraz tych ambitniejszych young adultów, gdzie twórcy w bardziej lub mniej poważnym tonie rozprawiają nad bolączkami osób wkraczających w dorosłość. W efekcie otrzymujemy serial, który z jednej strony porusza istotne kwestie, jak akceptacja zarówno innych, jak i nas samych, czy nadmierna seksualizacja przedstawicieli płci wszelakich, z drugiej jednak robi to w lekki i niezobowiązujący sposób (dla przykładu – creeperska fascynacja atrakcyjnością Paxtona dosłownie wszystkich w jego otoczeniu na równi bawiła mnie, jak i oburzała i wprawiała w dyskomfort).
Kolejnymi zaletami “Jeszcze nigdy…” są fenomenalny humor – tu przede wszystkim chapeau bas dla narratora (xoxo, John McEnroe) – i eksplorowanie hinduskiej kultury w, jakby nie patrzeć, skrajnie mainstreamowej produkcji. Co więcej, zarówno Devi, jak i osoby z jej najbliższej rodziny, borykają się z próbą pogodzenia swoich tradycyjnych wartości z nowoczesnym światem zachodu, ostatecznie dowodząc, że wszystko da się pogodzić, gdy tylko zdecydujemy się “spotkać w połowie drogi”.
“Jeszcze nigdy…” – tak moi drodzy kończy się seriale
Zmierzając do końca mego wywodu, potwierdzam, że 4. sezon “Jeszcze nigdy…” dowozi i satysfakcjonuje. I to niezależnie od tego, czy jesteście Team Paxton, czy Team Ben. Osobiście nie jestem fanką trójkątów miłosnych, ale w tym przypadku twórcy spisali się na medal i rozwiązali sytuację w najlepszy możliwy sposób. Czy ten serial ma wady i bolączki? Owszem, ale kogo to obchodzi, gdy zabawa jest tak przednia?