“Infamia” nie była promowana z takim zapałem jak “Wielka woda”, czy “Warszawianka” od SkyShowtime, a koniec końców okazała się być czarnym koniem polskiego streamingu. Opowieść o Gicie, w którą brawurowo wciela się Zofia Jastrzębska, to bowiem ambitna, świetnie zrealizowana i dogłębnie przemyślana produkcja, która wspina się na wyżyny tego, co dotąd oferował nam Netflix i wszelkie inne platformy – a przynajmniej na rodzimym gruncie.
“Infamia” – o czym jest nowy serial Netfliksa?
W trakcie seansu jesteśmy świadkami zderzenia mentalności współczesnej, jakże postępowej młodzieży, z konserwatyzmem, tak przecież silnie zakorzenionym w naszym społeczeństwie. Gita to Romka polskiego pochodzenia, która po latach spędzonych w Walii, wraca z rodziną do ojczyzny. Na miejscu czeka ją walka z własną rodziną, rówieśnikami, zaściankową polską mentalnością, a nawet… z samą sobą.
Serial oparto na pomyśle Anny Maliszewskiej, która z pozoru porwała się z motyką na słońce – upchała bowiem w jednym 8-odcinkowym serialu cały przekrój bolączek, z którymi mierzą się różne pokolenia, a, jak powszechnie wiadomo, tego typu ambicje często rozpadają się na etapie realizacji – bo jak serial jest o wszystkim, to zazwyczaj w gruncie rzeczy jest o niczym, prawda? Nie w tym przypadku.
“Infamia” oferuje Polakom jakże rozpaczliwie ważną lekcję
“Infamia” przybliża nam realia życia romskiej społeczności, nie gloryfikując jej jednak, ani nie oceniając. Poznajemy zarówno niezwykle majętną rodzinę Gity, jak i biedotę mieszkającą w rozpadających się slumsach. Przenikamy do jej kultury, która dla wielu współczesnych odbiorców może wydać się archaiczna i absolutnie niezrozumiała. Sęk jednak w tym, że twórcy umiejętnie tkają tu jasny, a jakże ważny przekaz – to, że czegoś nie rozumiesz, nie oznacza, że jest to złe. Akceptacja nie polega na absolutnym zrozumieniu drugiej strony, a tego, że wszyscy jesteśmy różni, wciąż pozostając równi. Nie ma “gorszego sortu” i “prawdziwych Polaków”, są tylko ludzie. Z jednej strony Romanipen różni się od współczesnej polskiej mentalności, z drugiej jednak… czy aby na pewno aż tak bardzo? Gdy śledzimy wojnę polsko-romską, rozpętaną przez “patriotycznych” drecholi, trudno nie zauważyć ironii i hipokryzji płynącej z ich postawy. Po obu stronach barykady (która nigdy nie powinna była zaistnieć) funkcjonują zarówno przedstawiciele jasnej, jak i ciemnej strony mocy – osoby o otwartych umysłach i sercach, oraz zacietrzewieni absolutyści. Nie ma podziałów, nie ma tej jedynej słusznej strony – znów, są tylko ludzie.
Twórcom już na starcie należą się brawa, za podjęcie tematu społeczności Romskiej, rzadko funkcjonującej w polskim kinie, a przecież będącej jedną z najbardziej stygmatyzowanych grup etnicznych w Europie. Siłą “Infamii” jest jednak jej wszechstronność i uniwersalność. Obraz dyskryminacji, która targa naszym społeczeństwem i rodzi niepojętą wręcz agresję, może być przemalowywany na wszelkie możliwe sposoby – Romów zastąpcie osobami czarnoskórymi, przedstawicielami społeczności LGBTQ+, czy wyznawcami jakiejkolwiek religii – efekt będzie ten sam i będzie dokładnie tak samo przerażający. Bo coś się w naszym kraju, w jego powszechnej mentalności musi zmienić, a “Infamia” jest rozpaczliwym, acz doskonale wyważonym apelem. Anna Maliszewska i pozostałe scenarzystki (Dana Łukasińska i Julita Olszewska) odwaliły tu kawał porządnej roboty, kreśląc opowieść, która uczy, ale nie atakuje swoim przekazem. Pozostawia też wiele przestrzeni do własnej interpretacji – twórcy nie traktują nas łopatą po głowie, lecz szanują naszą inteligencję i wierzą, że sami potrafimy połączyć kropki i dopowiedzieć sobie, co trzeba.
“Infamia” to poruszająca opowieść o odnajdywaniu siebie, samoakceptacji i walce o własną niezależność
W centrum całej tej historii znajduje się oczywiście Gita, świetnie wykreowana przez Zofię Jastrzębską – myślę, że jest to jedna z tych przełomowych ról, które budują podwaliny pod spektakularne kariery. A taką przynajmniej mam nadzieję, bo w każdej sekundzie, najmniejszym grymasie twarzy widać, że aktorka czuje i kocha swoją bohaterkę. A to właśnie miłość, zarówno do bliźnich, jak i do nas samych, jest tu prawdziwym kluczem. Gdybym miała po krótce opisać, o czym dla mnie jest “Infamia”, rzekłabym, że o drodze do samoakceptacji. Do pokochania siebie, wbrew oczekiwaniom innych, nawet tych których darzymy miłością.
Gita wywodzi się bowiem ze skrajnie konserwatywnej rodziny, która poczyniła już dlań plany na przyszłość. Babcia, wujek, ciotki, ojciec i matka - wszyscy mają wiele do powiedzenia na temat tego, jak powinna wyglądać, zachowywać się i żyć. Nikogo nie interesuje jednak, co czuje. Jej najbliżsi patrzą na nią, ale jej nie widzą. Bo widzieć nie chcą. Wątek rodzinny jest tu jednym z tych szczególnie poruszających, gdyż został trafnie zniuansowany – zamiast familii z piekła rodem, otrzymujemy grupę ludzi, którzy szczerze się kochają, ale zwyczajnie nie potrafią zrozumieć i zaakceptować. Gita kocha swoją rodzinę, nawet gdy ta odtrąca ją czy osądza, ale uczy się kochać przede wszystkim siebie. Anna Maliszewska nie wciska nam tu zatem bajki o tym, jak miłość do bliźniego pokonuje wszelkie przeciwności. Tego jest w stanie dokonać wyłącznie nasza miłość do nas samych.
Nikt nie będzie nas kochał, to się sami kochajmy – nawija Gita w kawałku napisanym wraz z Tagarem (znajdziecie go zresztą na Spotify).
Historia Gity uczy nas, że zawsze znajdzie się coś, co innych będzie w nas uwierać. Że zawsze ktoś poczuje się urażony tym, że nie wpisujemy się w życiowy scenariusz, który utkał sobie w głowie. A my mamy prawo mieć to gdzieś, bo będąc po prostu sobą, nie wyrządzamy nikomu krzywdy. Żadna relacja, choćby nie wiadomo jak dla nas ważna, nie jest warta utraty naszego poczucia wartości i własnej tożsamości.
Miej mnie za zero (…), pamiętaj – zero to przestrzeń i wolę ją niż niewolę – że tak znów zarzucę rapową twórczością Gity.
“Infamia” – czy warto obejrzeć nowy serial Netfliksa?
Jeszcze jak. “Infamia”, poza świetnie zaserwowanym przesłaniem, ma też szereg innych zalet. Od realizacji (kostiumy i scenografie to najwyższa półka), przez aktorstwo, po subtelność w narracji i cały wachlarz ciekawych postaci. Szczególnie podoba mi się to, jak twórcy prowadzą kobiece bohaterki. Gita, jej matka Viola, jej babcia czy przyjaciółka Eliza – każda z nich tkwi w toksycznych, wyniszczających relacjach, czy to z mężczyzną, czy najbliższą rodziną, i każda z nich radzi sobie z tym na swój sposób (raz lepiej, raz gorzej). Ale każda, ale to absolutnie każda, z nich jest silną kobietą w sposób nie tak ordynarny, jak ten forsowany obecnie przez mainstream (i nieszczęsną Rachel Zegler), a jakże niejednoznaczny i realistyczny. Pisząc swoich bohaterów, tych obu płci, ekipa scenarzystów wykazała się olbrzymią dozą wrażliwości. Co więcej, choć pierwsze skrzypce gra tu Gita, cały szereg postaci pobocznych otrzymuje własną przestrzeń do zabłyśnięcia, co przy tak krótkich serialach jest rzadkością. Nie są to tylko wytrychy fabularne, egzystujące wyłącznie pod dyktando perypetii Gity, a ludzie z krwi i kości, mierzący się z własnymi problemami i przechodzący wewnętrzne przemiany. Znalazło się nawet miejsce dla dobrotliwego księdza, który zamiast oceniać młodzież, wyciąga doń pomocną dłoń, zatem walka ze stygmatyzacją i szkodliwymi stereotypami również została odhaczona.
Reasumując, “Infamia” to kawał dobrego i wartościowego serialu, który w pełni zasługuje na to 8 godzin waszego życia. I choć zakończenie uważam za piękne i satysfakcjonujące, nie obraziłabym się, gdyby Netflix pokusił się o zekranizowanie dalszych losów Gity. Trochę zaczęłam już za nią tęsknić.