Houria jest młodą i szalenie utalentowaną dziewczyną z Algierii, która marzy o karierze baletnicy. Haruje więc w pocie czoła, ledwo wiążąc koniec z końcem. W ciągu dnia trenuje, ile sił, popołudniami dorabia jako sprzątaczka, zaś nocami obstawia nielegalne walki. I to właśnie ostatnie źródło zarobku doprowadza do sytuacji, w której całe jej życie rozpada się na kawałki – zaatakowana przez niezadowolonego z przegranej zbira Houria doznaje kontuzji, która na zawsze przekreśla jej karierę. Tę historię widzieliśmy już niezliczoną ilość razy, prawda? Sęk w tym, że nie w tym wydaniu.
“Houria” to pełna ciepła i podnosząca na duchu baśń o tym, że jedna tragedia nie przekreśla naszego życia. Ona zmienia jego trajektorię
Tytułowa Houria (której imię w języku arabskim oznacza “wolność”) w wyniku traumy przestaje mówić. Milcząca, przechodząca trudną rekonwalescencję dziewczyna nie jest tu jednak obrazem nędzy i rozpaczy, jak to zazwyczaj bywa w hollywoodzkich wyciskaczach łez. Gdy upada, wstaje i kroczy dalej. Ale nie sama.
W odnalezieniu nowej drogi pomagają jej zupełnie obce osoby. Dołącza bowiem do grupy wsparcia dla kobiet naznaczonych traumą. Łączy je trudna przeszłość, dzieli zaś szereg innych rzeczy, od wieku po charakter tego punktu zwrotnego w ich życiu. Życiu, które się nie skończyło, ale zatrzymało. I w tym właśnie tkwi największe piękno “Hourii” – jest nim obietnica, że choćbyśmy upadli, zawsze znajdzie się ktoś, kto nas podniesie. A w razie potrzeby będzie nieść na własnych barkach. Musimy tylko dać mu szansę.
Główna bohaterka wpada na pomysł opracowania tanecznej choreografii nawiązującej do języka migowego. Nieważne, że część jej nowych kompanek nie ma zielonego pojęcia o tańcu. Nie o umiejętności tu bowiem chodzi, a o wolność. Poczucie odzyskania kontroli nad swoją egzystencją. Poczucie sensu i celu. Ktoś mógłby się przyczepić, że jakieś to wszystko naiwne, naciągane i cukierkowe. I prawdopodobnie miałby rację, ale tylko w sytuacji, gdy rzeczony film traktujemy “zbyt serio”. W moich oczach “Houria” jest baśnią, przez którą reżyserka prowadzi nas niespiesznie, robiąc liczne przystanki, byśmy w spokoju chłonęli pozytywną energię wylewającą się z ekranu.
Na szczególne laury zasługuje tu odtwórczyni głównej roli – Lyna Khoudri, której jedno spojrzenie mówi więcej, niż tysiąc słów. I od której wprost nie można oderwać wzroku. Dzieła dopełniają też ładne, nastrojowe zdjęcia, ale… nie obyło się bez zgrzytów, a właściwie jednego. Mounia Meddour usiłuje nam tu bowiem wcisnąć dwa filmy w jeden, gdzie pierwszy (trauma i taniec) wypada znacznie lepiej, niż drugi (kraj i jego trauma). Wątek społeczno-politycznego obrazu Algierii, w której echa wojny domowej wciąż są słyszalne, miał olbrzymi potencjał, ale na oddzielną opowieść, nie doklejony na ślinę subplot, który zamiast poruszać, tylko wybija nas z rytmu i prowadzi do zgrzytów.
Niemniej jednak “Houria” jest filmem bardzo dobrym i szczególnie przypadnie do gustu miłośnikom tego bardziej powolnego, pełnego zadumy kina. Ocena: 8/10.