"Gray Man" miał wszystko, czego tylko potrzebował, by wstać się wyśmienitym filmem akcji - wielomilionowy budżet, obsadę pękającą w szwach od gwiazd zarówno wielkiego, jak i małego ekranu, a u sterów ludzi, którzy dali przecież światu jedne z najlepszych blockbustery ostatnich lat. Patrząc jednak na efekt końcowy (i ostatnie dokonania braci Russo), zaczynam dochodzić do wniosku, że "Infinity War" i "Endgame" były... wypadkiem przy pracy. "Gray Man" nie ma w sobie bowiem nic z polotu i finezji wspomnianych filmów. Ma za to koszmarny scenariusz, papierowe postaci i pretekstową fabułę.
"Gray Man" - recenzja nowego filmu Netfliksa
"Gray Man" nakreśla nam losy niejakiego Szóstki - najskuteczniejszego, a przy tym zupełnie anonimowego agenta CIA, który odkrywa mroczne sekrety swoich mocodawców i podejmuje się desperackiej ucieczki, chcąc ratować życie. Jego śladem podąża pozbawiony jakichkolwiek skrupułów psychopata, niegdyś współpracujący z agencją, dziś spełniający się jako zabójca na zlecenie. Jako kino szpiegowskie "Gray Man" polega z kretesem. Suspensu tu tyle, co logiki w "Szybkich i wściekłych", a każda okazja, by zaskoczyć widza i wprowadzić film na choćby umiarkowanie interesujące tory, zostaje z miejsca zmarnowana. Bracia Russo za punkt honoru obrali sobie bowiem tłumaczenie nam wszystkiego tak szybko, jak to tylko możliwe i to bez jakichkolwiek dwuznaczności i niedopowiedzeń. Najlepiej kilka razy, tak dla pewności, że dotarło. Idealnym tego przykładem jest Donald Fitzroy - antagonista, który obwieszcza, że jest zły, bezwzględny i za nic ma jakiekolwiek zasady, ilekroć tylko pojawia się na ekranie.
Znacznie lepiej "Gray Man" wypada jako proste i niezobowiązujące kino akcji. Sekwencje walk, pościgów i strzelanin są zrealizowane na naprawdę wysokim poziomie (z wyjątkiem sceny w samolocie, która jest nieśmiesznym żartem pod absolutnie każdym względem) i widać tu zarówno budżet, jak i kreatywność twórców. Wszyscy fani popkulturowych nawiązań uśmiechną się wielokrotnie - bracia Russo puszczają bowiem przysłowiowe oczko zarówno do fanów Marvela, jak i "Narcos", filmów o Bondzie, czy nawet... "Dirty Dancing". Humor bywa czerstwy, ale w ostatecznym rozrachunku stanowi chyba największą siłę "Graya Mana". Tuż obok Chrisa Evansa, który szarżuje w roli czarnego charakteru, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Gdyby tylko nie pętały go sidła koszmarnego scenariusza, mógłby nam tu zaserwować jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze. Po drugiej stronie barykady mamy za to Ryana Goslinga, który sprawia wrażenie, jakby znalazł się na planie z przypadku i chciał go możliwie jak najszybciej opuścić. Ana de Armas robi, co może, by wykrzesać ze swojej bohaterki choćby odrobinę ikry, ale postać, którą jej przydzielono, jest tak nijaka, że w ostatecznym rozrachunku... zwyczajnie zbędna. Wisienką na torcie jest zaś Billy Bob Thornton, który zaprezentował nam tu występ tak karykaturalny, że w jednej ze scen otarł się wręcz o kunszt Tommy'ego Wiseau w "The Room". Ukłony!
"Gray Man" - kolejny niewypał Netfliksa
Reasumując, "Gray Man" to film, który miał szansę stać się wielkim hitem i stanowić przyjemny powiew świeżości w dotychczasowym portfolio Netfliksa. Tymczasem jest miałkim, pozbawionym werwy i jakichkolwiek ambicji akcyjniakiem, który sprawdzi się co najwyżej jako niezobowiązująca letnia rozrywka dla odmóżdżenia. Szkoda, bo potencjał był ogromny, a i warunki "nienajgorsze". Cóż, drogi Netfliksie, maybe next time.
Ocena: 4/10
Polecany artykuł: