Choć mamy za sobą "Imperium kontratakuje", "Terminatora 2" i "Mrocznego Rycerza", sequele wciąż cieszą się pewną niesławą. Z jakiegoś powodu widzowie zakodowali bowiem w swoich umysłach, że pierwsze podejście zawsze jest najlepsze, a każda kontynuacja to artystyczny krok w tył, skok na kasę i "odcinanie kuponów". Jest w tym ziarno prawdy, aczkolwiek daleko mi do opowiadania się za regułą. Przyznaję jednak bez bicia, że gdy ogłoszono zamówienie aż dwóch kontynuacji "Na noże", byłam dość sceptyczna. W końcu film Riana Johnsona wziął nas nieco z zaskoczenia, a z uwagi na fakt, że jest gatunkowym kryminałem, łatwo było popaść tu w rutynę i zatracić to, co w przygodach detektywa Benoit Blanca najpiękniejsze. Już pierwsze minuty "Glass Onion" uświadomiły mi jednak, że nic takiego nie ma tu miejsca. Pierwsza odsłona była bowiem wyśmienitą zabawą konwencją i umiejętnym przełamywaniem schematów, zaś sequel to już arcydzieło kryminału.
"Glass Onion: Film z serii Na noże" to sequel doskonały
Gdy przed pięcioma laty na ekranach kin zawitał "Ostatni Jedi", czyli druga odsłona disneyowskich "Gwiezdnych wojen", Rian Johnson stał się w pewnych kręgach persona non grata. Jego rewolucyjne podejście do kultowego i nieco (nie bójmy się tego słowa) skostniałego uniwersum, mówiąc kolokwialnie, nie wszystkim podeszło. Niektórzy zarzucali reżyserowi herezję, bo są świętości, których się nie tyka, inny chwalili go za odwagę w próbie wprowadzenia powiewu świeżości do opartej na utartych schematach serii. Niezależnie od tego, po której stronie się opowiedzieliśmy, przyznać należy, że nie była to próba wybitnie udana. Johnson się jednak nie poddał. Zamiast tego, niczym jedna z bohaterek "Glass Onion", wziął do ręki młotek i na naszych oczach roztrzaskał to, co – jak sądziliśmy – przesądzało o sukcesie każdego kryminału, w tym nawet dzieła tak przewrotnego, jak pierwsza odsłona serii "Na noże". I zrobił to w sposób tak spektakularny, że zasłużył na miano twórcy jednego z najlepszych filmów ostatnich lat. Udowodnił nam więc, że w jego pozornym szaleństwie jest jednak jakaś metoda.
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Ano dlatego, że słowem, które najczęściej pada z ust bohaterów "Glass Onion" jest dysrupcja, czyli termin stosowany w medycynie, oznaczający ujawnienie się zmiany zaszłej w strukturach, które poprzednio rozwijały się prawidłowo. I dotyczy to oczywiście samej fabuły filmu (w jakim sensie wam rzecz jasna nie zdradzę), ale jest też metakomentarzem reżysera w kontekście prawideł rządzących kinem rozrywkowym, którym z nonszalancją wyszedł on naprzeciw. Riana Johnsona nie interesowało bowiem tylko powtórzenie sukcesu "Na noże". Chciał nam coś udowodnić. I tak oto tkając nić fabularną "Glass Onion" wyrzucił do śmieci wszystko, na czym stała pierwsza odsłona i zaserwował nam dzieło skrajnie odmienne, a jednocześnie - na niemal wszystkich poziomach - jeszcze lepsze.
Jesienną aurę zastępuje tu letni upał, posępną posiadłość - odjechana wakacyjna willa, a zręcznie przemyślaną intrygę – celebracja głupoty. Punktami wspólnymi są zaś detektyw Benoit Blanc i satyra na bogatych i uprzywilejowanych, tym razem ostrzejsza i bardziej dosadna. Mamy tu więc patoinfluencera, moralnie elastycznego naukowca, przebrzmiałą celebrytkę nie nadążającą za mentalnością współczesnego świata, łasą na kasę wannabe polityczkę i wreszcie geniusza-miliardera, który z bieda wersji Steve'a Jobsa przeobraża się w bezlitosną parodię Elona Muska. Następnie reżyser umieszcza ich wszystkich na odciętej od świata wyspie, gdzie mają zagrać w na pozór niewinną grę kryminalną, a wszystkiemu przygląda się nasz ukochany detektyw. Nie będę wchodzić w dalsze szczegóły, bo zdradzenie wam fabuły tego filmu byłoby zbrodnią na kinematografii, zaznaczę więc tylko, że nic nie dzieje się tu zgodnie z naszymi przewidywaniami, a całość ogląda się dosłownie jednym tchem (z licznymi przerwami na salwy śmiechu). Reżyser umiejętnie myli tropy, ukrywając kluczowe wskazówki w pozornie nieistotnych scenach i zwodząc tym samym nasz zmysł detektywistyczny, by ostatecznie zaskoczyć nas serią nieoczywistych plot twistów i postawić pytanie – czy jeśli coś jest głupie, a działa, to nie jest przypadkiem przejawem geniuszu? Odpowiedź znajdziecie w jednej z absolutnie najlepszych scen, jakie widziałam chyba od czasu oscarowego "Parasite".
Poza kapitalnym scenariuszem i zręcznie prowadzoną intrygą, największą zaletą "Glass Onion" jest oczywiście aktorstwo. Daniel Craig gra tu rolę życia, balansując na krawędzi wyszukanego pastiszu i ordynarnej autoparodii. Świetnie w swoich rolach (i ogólnie całej konwencji) odnajdują się też Kate Hudson oraz Edward Norton, który na nowo uzmysłowił mi, jak świetnym potrafi być aktorem. Jedynie Kathryn Hahn pozostawiła we mnie poczucie niedosytu, bo wiem, że w roli harpii potrafi zdziałać znacznie więcej. Z poważnych minusów wskazać mogę jednak tylko kilka odczuwalnych dłużyzn, które wkradły się w drugim i trzecim akcie – niektóre sceny aż prosiły się o skrócenie.
Reasumując, "Glass Onion: Film z serii Na noże" to wyśmienita rozrywka, sequel doskonały i absolutny must-watch dla każdego kinomana. Premiera odbędzie się już 23 grudnia na Netfliksie, zatem chyba już wiecie, co obejrzeć w tegoroczne święta.