Gdy tylko ogłoszono, że "Gąska" zmierza do Prime Video, polska strona internetu eksplodowała. W końcu reżyserią zajął się tu między innymi Maciej Buchwald (a także Aleksander Pietrzak i Grzegorz Jaroszuk), a scenariusze napisał Jakub Rużyłło (który współpracował z kolei z Bartoszem Janiszewskim, Pawłem Najgebauerem, Mateuszem Zimnowodzkim i Joanną Pawluśkiewicz). Obaj panowie odpowiadają za gargantuiczny sukces "1670", a drugi z nich stoi też za świetnością "The Office PL". Do tego w głównej obsadzie znalazł się Tomasz Kot, kreujący postać zafascynowanego amerykańskim snem i Elonem Muskiem szefa tytułowego supermarketu. Brzmi jak przepis na murowany hit, prawda? Otóż entuzjazm widzów ostudził zwiastun, który spotkał się ze sporą dozą krytyki (okrzyknięto go drętwym i nieśmiesznym). Do seansu "Gąski" podeszłam zatem z odpowiednią dozą rezerwy, a porównań z Kropliczanką i Adamczychą niestety nie potrafiłam stłumić.
"Gąska" nie dotrzymuje kroku "1670" i "The Office PL"
Rzecz dzieje się w supermarkecie Gąska, w którym właśnie zatrudniła się dwudziestokilkuletnia Lena – niespełniona dziennikarka, która przepisywanie celebryckiej strony Instagrama zamieniła na "fejsowanie" w gąszczu sklepowych półek. Przyszło jej pracować m.in. ze zdziwaczałą młodą matką Madzią, nadmiernie optymistycznym Markiem (którego na pewnym etapie zaczyna podejrzewać o bycie seryjnym mordercą), entuzjastą teorii spiskowych Młodym oraz byłą dresiarą, a teraz mobbingującą pracowników menadżerką Domi. A wszystko oczywiście pod czujnym okiem najbardziej amerykańskiego Polaka Włodka (ergo: gąskowego odpowiednika Michała Holca i Jana Pawła Adamczewskiego).
Od strony realizacyjnej "Gąska" jest bez zarzutu, aktorsko też wszystko "gra i trąbi, jak zespół Kombi". W czym więc leży problem? W tym, że jest ona znacznie bardziej nieśmiała niż poprzednicy. "1670" ruszyło z kopyta i od pierwszych sekund nie brało jeńców, zaś "Gąska" przez pierwszych kilka odcinków wydaje się drętwa i zachowawcza. Twórcy nie dają nam przestrzeni na poznanie bohaterów i oswojenie z konwencją, tylko z miejsca każą lawirować między mrożonkami, a artkułami chemicznymi, wysłuchując żartów, z których żaden nie trafia do celu. Szybko robi się niezręcznie i jedyne, o czym marzymy, to by jak najszybciej opuścić ten supermarket i nie oglądać się za siebie. Ale!
Im dalej w las, tym lepiej. Na etapie piątego odcinka "Gąska" wreszcie rozpościera skrzydła i pokazuje, co ma nam do zaoferowania. Pozwala poznać siebie i bohaterów, którzy z czasem zapracowują na naszą sympatię. Przekonujemy się też, że ten serial z założenia nie miał konkurować z "The Office PL" i "1670", co jest w gruncie rzeczy zarówno wadą, jak i zaletą. Wadą, bo jestem pewna, że znacznie bardziej podzieli widzów i nie każdemu "podejdzie". Zaletą, bo panowie Buchwald i Rużyłło (wraz z resztą ekipy) nie zamierzają bawić się w śpiewanie w kółko tych samych piosenek, tylko podejmują ryzyko uderzając w humor mniej oczywisty z punktu widzenia trafienia do odbiorcy. Ich poprzednie dokonania są absolutnie wspaniałe (niezmiennie uważam, że "1670" to nasza polska "Gra o tron", a "The Office PL" to najlepsze "The Office") i cieszą się takim uznaniem, bo operują w granicach uniwersalnego humoru i jadą po bandzie wyśmiewając rzeczy, które bawią (prawie) każdego Polaka. Oba te seriale były komediowymi pewniakami, "Gąska" zaś jest bardziej przyziemna i, jak to mawia młodzież, krindżowa. Humor balansuje tu na granicy śmiechu i żenady, zatem jeden widz zaśmieje się pod nosem, drugi zaś skrępowany zapyta, co w tym niby zabawnego.
"Gąska" dopiero się rozkręca?
Zanim jednak spiszecie "Gąskę" na straty (ja nie spiszę, bo od piątego odcinka bawiłam się przednio), przypomnijcie sobie pierwsze reakcje na "The Office PL". Ekipa Kropliczanki też potrzebowała czasu, by nabrać wiatru w żagle. "Gąska" wykazuje podobne tendencje i widać, że drzemie w niej olbrzymi potencjał. Posiada też zalety, których nie sposób kwestionować – Włodek w wykonaniu Tomasza Kota jest tak uroczo nieporadny i wiecznie podekscytowany niczym merdający ogonkiem szczeniak, że kupiłabym od niego wszystkie Marshmallows świata. Występy gościnne (lub jakby to powiedział Włodek po amerykańsku – cameos) są tak randomowe i absurdalne, że po stokroć wspaniałe. Pierwszy sezon – mam nadzieję, że powstaną kolejne – traktuję więc jako ledwie przystawkę, rozbieg dla Gąski, która w przyszłości rozpędzi się tak, że dotrze aż do Adamczychy, po drodze mijając Siedlce i zbijając pionę z Łukim (bo Darka by nie przekonała, jest zbyt amerykańska).