A miało być tak pięknie... Udany skok i góra kasy do podziału, a na koniec niekończące się wakacje w rajskim kurorcie. Wakacje może i będą, tylko kurort zmienił się w meksykańskie więzienie, partner nie żyje, a kasa się ulotniła.
Driver od lat w rubryce „zawód” może wpisać „przestępca”, ale w takich tarapatach jeszcze nie był. Trafił do paki, która jest właściwie małym ogrodzonym miasteczkiem. Żyje tu mnóstwo bandziorów, szczurów i bezpańskich psów, ale także dzieci, ich matek, a może nawet i babek. Kupisz tu co tylko chcesz, a w licznych knajpach znajdziesz wszystkie zakazane rozrywki. Całym tym bajzlem zarządza meksykańska mafia. Policja pilnuje tylko by nikt stąd nie uciekł. Driver jakoś nie bardzo może się tu odnaleźć. Niespodziewanie pomoże mu w tym nowy przyjaciel – dziesięcioletni chłopiec, który zna to miejsce jak własną kieszeń i dobrze wie jak tu się załatwia sprawy. Driver uczy się od dzieciaka przeróżnych więziennych sztuczek, gwarantując mu w zamian ochronę przed ludźmi tutejszego bossa, który ma wobec chłopca bardzo nieprzyjemne plany. Ostatnia rzecz jakiej Driver spodziewał się po meksykańskiej pace – to przyjaźń z małym chłopcem i jego uroczą mamą, ale skoro los tak chciał… Driver będzie musiał pokrzyżować plany tutejszym bandziorom i policjantom, utoczyć sporo krwi, wyrównać stare rachunki, odzyskać uczciwie skradzioną kasę i wraz z małym i jego mamą poszukać lepszej wakacyjnej oferty. Nazywane było najgorszym więzieniem w całym Meksyku. „La Universidad del Crimen”, „Uniwersytet Przestępców”, prawdziwy koszmar logistyczny i humanistyczny. Zorganizowana przemoc, korupcja, przeludnienie to codzienność meksykańskich więzień, ale „El Pueblito” zawsze było wyjątkowe. Za murami więzienia zawiązała się unikalna społeczność, tworząc własny, rządzący się zupełnie innymi prawami, całkowicie odseparowany świat. To skazańcy sprawowali tu największą kontrolę, nielegalny handel narkotykami kwitł w najlepsze, a wizyty ludzi „z zewnątrz” nie były problemami – każdy mógł spotkać się z każdym, o ile strażnicy dostali odpowiednio wysoki napiwek. Oficjalnie nazwane El Centro de Readaptacion Social de la Mesa, przechrzczone na kolokwialne „El Pueblito”, więzienie zostało powołane do życia w 1956 roku w Tijuanie. Placówka mogła pomieścić dwa tysiące więźniów i była nowym eksperymentem resocjalizacyjnym, który już po kilku latach okazał się kompletnie nieudanym pomysłem. Skazańcy mieli na tyle duże pole manewru, że mogli zapraszać swoje rodziny i żyć z nimi przez jakiś okres czasu, nie martwiąc się o nagłe przerwanie odwiedzin. W założeniu takie działanie miało wspomóc resocjalizację przestępców, wyciągnięcie do nich przyjaznej ręki i uświadomienie, że nie stracą kontaktu ze światem zewnętrznym. Jednak projekt pozostał raczej w sferze wyobrażeń. „El Pueblito” zaczęło żyć własnym życiem. Żony, dzieci, wnuki, całe wręcz rodziny zaczęły zamieszkiwać z początku przestrzennie zaprojektowaną placówkę. Większość z nich przychodziła i odchodziła, nie mogąc zdzierżyć panujących w więzieniu warunków socjalnych, zdarzali się jednak też tacy, którzy uczynili z „El Pueblito” dobrowolnie swój dom. Dzieci wychodziły rano do szkoły, po czym po południu wracały do więzienia. Parom udzielano ślubów, porody były na porządku dziennym, tak jak zgony z przyczyn naturalnych. Powstał stanowiący ułudę rzeczywistości mikrokosmos, który stał się ewenementem na skalę światową. Alejandra Cuervo została zatrudniona przez producentów na samym początku prac nad projektem, aby zebrać obszerne materiały na temat „El Pueblito”; prześledzić całą historię więzienia, porozmawiać z byłymi więźniami i spisać ich anegdoty oraz opowieści. „El Pueblito” oznacza dosłownie „małe miasto”. I tak było w rzeczywistości – było to prawdziwe miasteczko pełne znajdujących się w opłakanym stanie domostw i sklepów zbudowanych wokół głównego dziedzińca. W pewnym momencie znajdowało się tam aż siedemset różnego rodzaju budynków. Jeśli miało się pieniądze, w „El Pueblito” można było kupić dosłownie wszystko. Na terenie więzienia szybko pojawiły się restauracje i budki z jedzeniem, w których sprzedawano tacos, pizze, hamburgery, soki i resztę podstawowego asortymentu. Więźniowie mieli dostęp do wypożyczalni kaset video, mogli rozmawiać z płatnych budek telefonicznych. Jako że w „El Pueblito” trafiali przestępcy o różnorodnych zawodowych kwalifikacjach, pojawiły się także zakład fryzjerski, kancelaria prawnicza oraz placówki szpitalne. W więziennych murach funkcjonowały najlepsze kursy walutowe w całej Tijuanie, a w kioskach sprzedawano skradzione towary, które nierzadko kupowali wolni ludzie z miasta. Do „El Pueblito” przybywały również drużyny sportowe, żeby wyzwać skazańców na mecz piłki nożnej, futbolu amerykańskiego, koszykówki bądź siatkówki. Więzienne laboratoria produkowały własną amfetaminę. Na użytek handlu wewnętrznego i zewnętrznego. W „El Pueblito” można było dostać każdy możliwy narkotyk, a heroina, kokaina i marihuana były codziennością. Szefowie zawiązanych w ramach rozwoju społecznego mini-karteli prowadzili wewnątrz więzienia luksusowe życie, nie musząc przejmować się problemami świata zewnętrznego. Kariera przestępcza nabrała w meksykańskiej placówce penitencjarnej zupełnie nowego znaczenia. Niektórzy skazańcy byli tak bezczelni, że wymykali się do miasta na skok, po czym wracali uśmiechnięci do swego niecodziennego azylu. Był to świat, w którym przywilejami cieszyli się jedynie ci więźniowie, którzy mieli pieniądze i znajomości. Cała reszta żyła w nędzy i ciągłym strachu. Głód i poważne choroby likwidowały tych, którzy mieli pecha. Najbogatsi i najbardziej wpływowi przestępcy „El Pueblito” byli dość akuratnie nazywani Maizerones, czyli „świnie jedzące zboże”. Większość z nich posiadała własne oddziały bojowe, posługujących się rewolwerami i bronią półautomatyczną jak uzi. W gruncie rzeczy Maizerones i ich specyficzni pretorianie rządzili całym więzieniem, gdyż czterystu wykwalifikowanych strażników więziennych nieustannie przebijało się w sposobach zwiększania własnych zysków. Każdy musiał im płacić, nieważne, czy ich do czegoś potrzebował, czy nie. Nie chodziło tylko o odwracanie wzroku przy szmuglowaniu broni i narkotyków, lecz także o takie drobnostki jak instalowanie w znajdujących się na terenie więzienia luksusowych domach jacuzzi bądź lodówek. W pewnym momencie miarka się jednak przebrała. W godzinach porannych 20 sierpnia 2002 roku ponad dwa tysiące żołnierzy Armii Meksykańskiej najechało „El Pueblito”, czyszcząc więzienie z wszystkich przestępców i przenosząc ich do nowej placówki zwanej „El Hongo”. W ciągu kilku gwałtownych godzin „El Pueblito” przestało istnieć. W tym okresie w więzieniu przebywało około osiemdziesięciu amerykańskich obywateli oraz sześćset kobiet i dzieci żyjących w specyficznej symbiozie z sześcioma tysiącami więźniów, w wielu przypadkach będących jednymi z najbardziej niebezpiecznych meksykańskich zbrodniarzy.
Driver od lat w rubryce „zawód” może wpisać „przestępca”, ale w takich tarapatach jeszcze nie był. Trafił do paki, która jest właściwie małym ogrodzonym miasteczkiem. Żyje tu mnóstwo bandziorów, szczurów i bezpańskich psów, ale także dzieci, ich matek, a może nawet i babek. Kupisz tu co tylko chcesz, a w licznych knajpach znajdziesz wszystkie zakazane rozrywki. Całym tym bajzlem zarządza meksykańska mafia. Policja pilnuje tylko by nikt stąd nie uciekł. Driver jakoś nie bardzo może się tu odnaleźć. Niespodziewanie pomoże mu w tym nowy przyjaciel – dziesięcioletni chłopiec, który zna to miejsce jak własną kieszeń i dobrze wie jak tu się załatwia sprawy. Driver uczy się od dzieciaka przeróżnych więziennych sztuczek, gwarantując mu w zamian ochronę przed ludźmi tutejszego bossa, który ma wobec chłopca bardzo nieprzyjemne plany. Ostatnia rzecz jakiej Driver spodziewał się po meksykańskiej pace – to przyjaźń z małym chłopcem i jego uroczą mamą, ale skoro los tak chciał… Driver będzie musiał pokrzyżować plany tutejszym bandziorom i policjantom, utoczyć sporo krwi, wyrównać stare rachunki, odzyskać uczciwie skradzioną kasę i wraz z małym i jego mamą poszukać lepszej wakacyjnej oferty. Nazywane było najgorszym więzieniem w całym Meksyku. „La Universidad del Crimen”, „Uniwersytet Przestępców”, prawdziwy koszmar logistyczny i humanistyczny. Zorganizowana przemoc, korupcja, przeludnienie to codzienność meksykańskich więzień, ale „El Pueblito” zawsze było wyjątkowe. Za murami więzienia zawiązała się unikalna społeczność, tworząc własny, rządzący się zupełnie innymi prawami, całkowicie odseparowany świat. To skazańcy sprawowali tu największą kontrolę, nielegalny handel narkotykami kwitł w najlepsze, a wizyty ludzi „z zewnątrz” nie były problemami – każdy mógł spotkać się z każdym, o ile strażnicy dostali odpowiednio wysoki napiwek. Oficjalnie nazwane El Centro de Readaptacion Social de la Mesa, przechrzczone na kolokwialne „El Pueblito”, więzienie zostało powołane do życia w 1956 roku w Tijuanie. Placówka mogła pomieścić dwa tysiące więźniów i była nowym eksperymentem resocjalizacyjnym, który już po kilku latach okazał się kompletnie nieudanym pomysłem. Skazańcy mieli na tyle duże pole manewru, że mogli zapraszać swoje rodziny i żyć z nimi przez jakiś okres czasu, nie martwiąc się o nagłe przerwanie odwiedzin. W założeniu takie działanie miało wspomóc resocjalizację przestępców, wyciągnięcie do nich przyjaznej ręki i uświadomienie, że nie stracą kontaktu ze światem zewnętrznym. Jednak projekt pozostał raczej w sferze wyobrażeń. „El Pueblito” zaczęło żyć własnym życiem. Żony, dzieci, wnuki, całe wręcz rodziny zaczęły zamieszkiwać z początku przestrzennie zaprojektowaną placówkę. Większość z nich przychodziła i odchodziła, nie mogąc zdzierżyć panujących w więzieniu warunków socjalnych, zdarzali się jednak też tacy, którzy uczynili z „El Pueblito” dobrowolnie swój dom. Dzieci wychodziły rano do szkoły, po czym po południu wracały do więzienia. Parom udzielano ślubów, porody były na porządku dziennym, tak jak zgony z przyczyn naturalnych. Powstał stanowiący ułudę rzeczywistości mikrokosmos, który stał się ewenementem na skalę światową. Alejandra Cuervo została zatrudniona przez producentów na samym początku prac nad projektem, aby zebrać obszerne materiały na temat „El Pueblito”; prześledzić całą historię więzienia, porozmawiać z byłymi więźniami i spisać ich anegdoty oraz opowieści. „El Pueblito” oznacza dosłownie „małe miasto”. I tak było w rzeczywistości – było to prawdziwe miasteczko pełne znajdujących się w opłakanym stanie domostw i sklepów zbudowanych wokół głównego dziedzińca. W pewnym momencie znajdowało się tam aż siedemset różnego rodzaju budynków. Jeśli miało się pieniądze, w „El Pueblito” można było kupić dosłownie wszystko. Na terenie więzienia szybko pojawiły się restauracje i budki z jedzeniem, w których sprzedawano tacos, pizze, hamburgery, soki i resztę podstawowego asortymentu. Więźniowie mieli dostęp do wypożyczalni kaset video, mogli rozmawiać z płatnych budek telefonicznych. Jako że w „El Pueblito” trafiali przestępcy o różnorodnych zawodowych kwalifikacjach, pojawiły się także zakład fryzjerski, kancelaria prawnicza oraz placówki szpitalne. W więziennych murach funkcjonowały najlepsze kursy walutowe w całej Tijuanie, a w kioskach sprzedawano skradzione towary, które nierzadko kupowali wolni ludzie z miasta. Do „El Pueblito” przybywały również drużyny sportowe, żeby wyzwać skazańców na mecz piłki nożnej, futbolu amerykańskiego, koszykówki bądź siatkówki. Więzienne laboratoria produkowały własną amfetaminę. Na użytek handlu wewnętrznego i zewnętrznego. W „El Pueblito” można było dostać każdy możliwy narkotyk, a heroina, kokaina i marihuana były codziennością. Szefowie zawiązanych w ramach rozwoju społecznego mini-karteli prowadzili wewnątrz więzienia luksusowe życie, nie musząc przejmować się problemami świata zewnętrznego. Kariera przestępcza nabrała w meksykańskiej placówce penitencjarnej zupełnie nowego znaczenia. Niektórzy skazańcy byli tak bezczelni, że wymykali się do miasta na skok, po czym wracali uśmiechnięci do swego niecodziennego azylu. Był to świat, w którym przywilejami cieszyli się jedynie ci więźniowie, którzy mieli pieniądze i znajomości. Cała reszta żyła w nędzy i ciągłym strachu. Głód i poważne choroby likwidowały tych, którzy mieli pecha. Najbogatsi i najbardziej wpływowi przestępcy „El Pueblito” byli dość akuratnie nazywani Maizerones, czyli „świnie jedzące zboże”. Większość z nich posiadała własne oddziały bojowe, posługujących się rewolwerami i bronią półautomatyczną jak uzi. W gruncie rzeczy Maizerones i ich specyficzni pretorianie rządzili całym więzieniem, gdyż czterystu wykwalifikowanych strażników więziennych nieustannie przebijało się w sposobach zwiększania własnych zysków. Każdy musiał im płacić, nieważne, czy ich do czegoś potrzebował, czy nie. Nie chodziło tylko o odwracanie wzroku przy szmuglowaniu broni i narkotyków, lecz także o takie drobnostki jak instalowanie w znajdujących się na terenie więzienia luksusowych domach jacuzzi bądź lodówek. W pewnym momencie miarka się jednak przebrała. W godzinach porannych 20 sierpnia 2002 roku ponad dwa tysiące żołnierzy Armii Meksykańskiej najechało „El Pueblito”, czyszcząc więzienie z wszystkich przestępców i przenosząc ich do nowej placówki zwanej „El Hongo”. W ciągu kilku gwałtownych godzin „El Pueblito” przestało istnieć. W tym okresie w więzieniu przebywało około osiemdziesięciu amerykańskich obywateli oraz sześćset kobiet i dzieci żyjących w specyficznej symbiozie z sześcioma tysiącami więźniów, w wielu przypadkach będących jednymi z najbardziej niebezpiecznych meksykańskich zbrodniarzy.