Candy Montgomery była uroczą kobietą z niewielkiej mieściny, matką dwójki dzieci i zaangażowaną członkinią lokalnej społeczności, silnie związaną z kościołem. Była też przyjaciółką Betty Gore, kobiety, której najpierw uwiodła męża, a następnie zatłukła ją siekierą.
O tej sprawie usłyszał cały świat, a na przestrzeni lat niejedni twórcy podjęli się próby sportretowania Szkarłatnej Ladacznicy, bo taki przydomek nadano Candy w trakcie procesu. Z rolą zmierzyła się niedawno Jessica Biel w serialu platformy Hulu (u nas dostępnym za pośrednictwem Disney+), jednak Elizabeth Olsen deklasuje ją na każdym możliwym polu. Zresztą ze starcia obu tych seriali, to właśnie “Miłość i śmierć” wychodzi obronną ręką.
“Miłość i śmierć”, czyli kiedy ofiara staje się oprawcą. Lub odwrotnie.
Kim tak naprawdę była Candy Montgomery? Socjopatką z morderczymi zapędami? Wzgardzoną kochanką szukającą zemsty? Stereotypową femme fatale? A może zazdrosną metresą, pragnącą pozbyć się konkurentki? Na te i wiele innych pytań usiłują odpowiedzieć David E. Kelley i Linka Glatter, twórcy “Miłości i śmierci”. Ich pierwszym strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w głównej roli absolutnie fenomenalnej Elizabeth Olsen, która już w Marvelu pokazała ogrom swojego talentu. A właściwie to wyłącznie jego namiastkę. Na pozór mogłoby się bowiem wydawać, że Lizzie po prostu znów gra niezrównoważoną emocjonalnie Wandę, ale nic bardziej mylnego. Candy to w jej wykonaniu postać znacznie bardziej zniuansowana i niejednoznaczna, a co za tym idzie – szalenie wymagająca. Olsen z odpowiednią dozą wyczucia portretuje skonfliktowaną wewnętrznie bohaterkę, która boleśnie przypomina nam, iż granica pomiędzy ofiarą, a oprawcą bywa niebezpiecznie cienka.
Drugą koronną zaletą “Miłości i śmierci” jest swoista… zwyczajność tego serialu. Nikt tu nie sili się na nadmierny patos czy dramaturgię (jak we wspomnianym serialu Hulu). Prawdziwy dramat dostrzegamy wyłącznie w oczach głównej bohaterki (znów – chapeau bas Lizzie) i krótkich urywkach z chwili, gdy dwie kobiety stanęły ze sobą twarzą w twarz i tylko jedna mogła wyjść z tego cało. Odtwarzając moment dokonania zbrodni, twórcy nie szczędzą nam surowych obrazów przemocy, ale nie ma tu mowy o tanim szokowaniu czy graniu na prostych emocjach. Nie taki był zresztą cel. Kluczowy nie jest bowiem sam mord, a to, co do niego doprowadziło. I co stało się potem. Pochwalić muszę również sceny batalii sądowej, które zostały odpowiednio wyważone, a obie strony – zarówno obrońca, jak i oskarżyciel – zaserwowały nam przekonujące wizje tego, co właściwie się wydarzyło, a raczej mogło się wydarzyć. Konstrukcja serialu, ukrywająca przed widzem prawdę o rzeczonej zbrodni do chwili, gdy Candy zaczęła zeznawać, sprawia, że sami wchodzimy w rolę przysięgłych, co znakomicie buduje napięcie.
Z tym napięciem bywa jednak różnie. Podczas gdy odcinki 4-7 sprawdzają się na tym polu wzorowo, pierwsze trzy są nieco nużące. “Miłość i śmierć” ma dość trudny próg wejścia, a wstęp do całej historii nie należy do wybitnie angażujących i zachęcających. Wierzcie mi jednak – warto poczekać.
“Miłość i śmierć” – czy warto obejrzeć nowy serial HBO Max?
Pochwaliłam już Elizabeth Olsen, ale, choć kradnie ona każdą scenę ze swoim udziałem, “Miłość i śmierć” nie jest teatrem jednej aktorki. Lily Rabe zuchwale walczy o uwagę widza i nie pozostaje daleko w tyle. Jej Betty to osoba o wyjątkowo trudnym charakterze, której na zmianę współczujemy i mamy jej serdecznie dość. Tom Pelphrey błyszczy jako nadmiernie pewny siebie i nieco fajtłapowaty obrońca oskarżonej, zaś Jesse Plemons z ogromną wrażliwością kreuje postać człowieka, który stał się wyłącznie biernym obserwatorem własnego życia. Nie mamy tu zresztą do czynienia z bohaterami większymi niż życie, ani wyświechtanymi archetypami. Granica pomiędzy ofiarą, a oprawcą zaciera się, prawnicy nie wyciągają co rusz asa z rękawa (jak to zazwyczaj ma miejsce na ekranie), sędzia wydaje się rażąco stronniczy, a ludzie, których losy obserwujemy, są doskonale niedoskonali. I zwyczajnie prawdziwi.
Reasumując, “Miłość i śmierć” to kawał porządnego serialu, który może nie wciągnie was bez reszty (a już zwłaszcza nie od razu), ale na tle mrocznych i przerysowanych kryminałów, jakimi raczą nas w ostatnich latach streamingi, wypada naprawdę dobrze. Audio-wizualnie też jest przednio, bo zarówno operatorzy, jak i spece od soundtracku i charakteryzacji stanęli na wysokości zadania, dostarczając nam produkcję, którą po prostu przyjemnie się ogląda (na ile przyjemnie może być właściwym określeniem przy takiej tematyce). Jeśli zatem nie wiecie, co obejrzeć w tegoroczną majówkę, “Miłość i śmierć” będzie dobrym wyborem.