HBO miało zaplanowane na ten rok cztery duże premiery. Na pierwszy ogień poszedł "Reżim" z Kate Winslet w roli głównej, o którym połowa widzów dziś już nie pamięta, druga zaś pamiętać by nie chciała. Następnie z 2. sezonem powrócił "Ród smoka", który uchodzi obecnie za jedno z największych serialowych rozczarowań ostatnich lat. Wtem na scenę wkroczył "Pingwin", który udowodnił, że HBO nie utraciło swej dawnej siły i wciąż potrafi zaserwować nam produkcję z najwyższej półki. A jak jest z "Diuną: Proroctwem"? Czy utrzyma tę dobrą passę, a może sprawi, że widzowie powrócą do narzekania, że "kiedyś to było HBO…"? Po obejrzeniu czterech (z sześciu) odcinków udostępnionych do recenzji wnioskuję, że – jak mawiają politycy – to zależy.
"Diuna: Proroctwo", czyli "Gra o tron" i Ragnar Lodbrok w kosmosie
Wiem, że porównywanie co drugiego debiutującego serialu do "Gry o tron" jest już tak nudne i banalne, jak zestawianie "Sukcesji" z Szekspirem, ale nic nie poradzę, że w tym przypadku takowe porównania nasuwają się same. Zwłaszcza, że świat od lat czeka na godnego następcę adaptacji "Pieśni Lodu i Ognia" i dotąd doczekaliśmy się tylko "Szōguna". I choć do opowieści o krainie Westeros z czasów jej potęgi (sezony 1-4) "Proroctwu" wiele brakuje, jej miłośnicy poczują się tu jak w domu. Nie chodzi tu nawet wyłącznie o walkę o władzę, skrytobójstwa czy piętrzące się intrygi, a wielowątkowość oraz rzadko ostatnio spotykaną umiejętność żonglowania tymi wątkami.
Roi się tu od bohaterów umieszczonych w różnych lokacjach, a scenarzyści dbają o to, byśmy się w nich nie pogubili. Co więcej, w czasach streamingów; gdy przyzwyczajono nas do pochłaniania całych sezonów w jeden wieczór, a twórcy pędzą z fabułą na łeb, na szyję, byle tylko utrzymać widzów przed ekranem, bo inaczej ktoś im ten serial skasuje; "Diuna: Proroctwo" stawia krok w tył i podąża tą samą ścieżką, co przed przeszło dekadą wspomniana "Gra o tron". Opowieść posuwa się w odpowiednim tempie, jest przestrzeń zarówno dla akcji, jak i ekspozycji, a my jako widzowie mamy czas na oddech i chłonięcie świata, w którym funkcjonują bohaterowie. Nie odbywa się to jednak kosztem dramaturgii i nie przypomina rozwleczonej do kilku odcinków pojedynczej kartki scenariusza, jak to miało miejsce w "Rodzie smoka". Ktoś po prostu podszedł do tego z głową, wiedział jak umiejętnie poprowadzić narrację i uwierzył, że dobra fabuła obroni się sama, bez dociskania pedału gazu. Efekt? "Diuna: Proroctwo" wciąga od pierwszego odcinka i wprawdzie stosuje bezczelne cliffhangery w finale każdego z nich, ale taki już urok cotygodniowej emisji.
Opis fabuły "Diuny: Proroctwa" obiecał nam zgłębienie genezy zakonu Bene Gesserit, doskonale znanego z książek Franka Herberta. Wypełniające swą misję ratowania wszechświata siostry to jednak zaledwie jeden z segmentów. Śledzimy też losy niepewnego cesarza Javicco Corrino (bardzo dobry występ Marka Stronga) i jego rodziny, fanatycznego żołnierza Desmonda Harta (znany z "Wikingów" Travis Fimmel), który zaczyna grać na rzeczonym cesarzu jak na instrumencie, oraz rebeliantów, którzy zbierają się do zorganizowania przewrotu. A przy okazji mamy okazję prześledzić początki słynnego konfliktu Atrydów i Harkonnenów.
Aktorsko jest różnie – młodsza obsada, zwłaszcza w przypadku adeptek zakonu, nieco kuleje, zaś starsza błyszczy. Jodhi May, którą mieliśmy już okazję podziwiać w "Wiedźminie" (i przez chwilę w "Grze o tron") dotrzymuje kroku Strongowi jako znacznie bardziej zdecydowana od swego męża cesarzowa Natalya, a Olivia Williams i fenomenalna Emily Watson doskonale obrazują dwa oblicza sióstr Harkonnen. Na pochwałę zasługuje też Jessica Barden, wcielająca się w młodszą wersję Valyi, bo sprawić, że szczerze kibicujemy bohaterce, którą naprawdę trudno polubić, to już nie lada sztuka. Travis Fimmel z kolei znów gra Ragnara Lodbroka, co dla jednych będzie wadą, dla innych zaś zaletą. Osobiście należę do drugiego grona, choćby ze względu na fakt, że zwyczajnie tęskniłam za Ragnarem (i nigdy nie przeboleję, że pogłoski jakoby to on miał zagrać Daemona Targaryena ostatecznie nie znalazły pokrycia w rzeczywistości).
"Diuna: Proroctwo" – recenzja. Oceniamy nowy serial HBO
"Diuna: Proroctwo" ma niestety dość spory problem, który będzie solą w oku lwiej części widzów. Otóż ekipa twórcza, z showrunnerką Alison Schapker na czele, tak zapatrzyła się w "Grę o tron", że aż nadto zawędrowała w rejony Westeros, zostawiając Arrakis daleko za sobą. W końcu serial jest adaptacją "Zgromadzenia żeńskiego z Diuny" autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona oraz prequelem najnowszych filmów, a na próżno szukać tu podobieństw z hitami Denisa Villeneuve'a. Konwencja konwencją, ale produkcje z założenia funkcjonujące w tym samym uniwersum winny być ze sobą spójne i przepaść czasowa rzędu 10 tysięcy lat nie jest tu żadnym wytłumaczeniem. Efekt jest taki, że "Diuna: Proroctwo" znacznie bardziej przypadnie do gustu fanom "Gry o tron" niż "Diuny", a to chyba nie tak miało wyglądać.
Niemniej, nawet jeśli "Diuna", czy to książkowa czy filmowa, to dla was świętość, radzę podejść do "Proroctwa" z otwartą głową i aż nadto się nie zniechęcać, bo to naprawdę dobrze zrealizowany i przyzwoicie napisany serial. Może nie porwie tłumów tak, jak zrobił to ostatnio "Pingwin", ale ma olbrzymi potencjał i z trzech "wielkich prequeli" jakimi uraczono nas w tym roku, dwa pozostałe to "Ród smoka" i "Pierścienie władzy", "Proroctwo" wypada zdecydowanie najlepiej (choć na przyszłość popracowałabym nad kostiumami, bo cesarzowa w źle skrojonej sukni woła o pomstę do nieba).
Ocena (po czterech odcinkach): 7/10
Pierwszy odcinek "Diuny: Proroctwa" ukazał się w serwisie Max 18 listopada. Pozostałe debiutować będą co tydzień w poniedziałki.