Nie będę ukrywać, nie jestem fanką pierwszej “Diuny” Denisa Villeneuve’a, co dla wielu z was z pewnością jest kwestią nader istotną. O ile film zachwycał rozmachem, wizualiami i muzyką, o tyle na poziomie fabularnym był zwyczajnie nieangażujący. Na szczęście “Diuna 2” posiada wszystkie zalety swojego poprzednika, wyzbywając się większości jego wad.
To poruszające i wciągające od pierwszej do ostatniej sekundy kino, któremu nie wadzi nawet tak długi metraż – mam w zwyczaju narzekać, gdy film trwa dłużej niż 2 godziny, ale “Diuna 2” nie jest jednym z tych przypadków. To film powolny, pozwalający nam nasycić się światem przedstawionym, przesiąknąć nim i w pełni w niego uwierzyć. Wierzymy też w rozterki Paula i jego – w jakże zniuansowany sposób przedstawioną – przemianę. Przy okazji ani przez chwilę się nie nudzimy. Jest to oczywiście konsekwencja zgrabnie prowadzonej narracji, wielowarstwowości snutej opowieści i głębi jej bohaterów, a także absolutnie zachwycającej sfery audiowizualnej – ośmielę się stwierdzić, że Hans Zimmer przeszedł tu samego siebie i zaserwował nam jedne z najbardziej majestatycznych motywów muzycznych w swojej karierze. To samo tyczy się zdjęć i reżyserii – “Diuna 2” to film wprost przepiękny i, przyznaję, jeden z najbardziej zachwycających, jakie widziałam. Przynajmniej pod tym względem.
“Diuna: część druga” – recenzja. Rzeczywiście jest AŻ TAK dobrze?
“Diuna 2” nie jest jednak arcydziełem. Choć zachwyca, nie wgniata w fotel (może z wyjątkiem kilku scen z ostatniego aktu). Choć jest wiarygodnie poprowdzonym character study oraz wnikliwą krytyką fanatyzmu religijnego i jego mariażu z władzą, nie porusza i nie zostaje w widzu na dłużej. To film, o którym przestajemy myśleć na średnio godzinę po seansie i który nie wyróżnia się szczególnie na tle masy innych dzieł, a przynajmniej nie na tyle, by wpychać go w górnolotne ramy rzeczonego arcydzieła i najlepszego filmu ostatnich lat.
Co więcej, na poziomie aktorskim “Diuna 2” jest filmem zwyczajnie nierównym. O ile Rebecca Ferguson dowozi tu chyba życiową rolę, doskonale balansując na granicy dramatu i grozy, Javier Bardem z wyczuciem bawi się rolą Stilgara, a Austin Butler szarżuje jako Feyd-Rautha Harkonnen, ociekając charyzmą, magnetyzmem i nutką szaleństwa (to naprawdę casting doskonały), o tyle Timothée Chalamet – z całą sympatią, jaką go darzę – gra zaledwie poprawnie, a Zendaya zawodzi na całej linii. Między dwójką młodych aktorów, których romans stanowi jeden z filarów opowieści, nie ma za grosz chemii, przez co zwyczajnie nie idzie uwierzyć w łączące ich uczucie. Na domiar złego są sceny, w których twarz Chani ma wyrażać więcej, niż tysiąc słów, a tymczasem jej oczy zioną pustką, a mimika… wprawia w dyskomfort. Drewniane aktorstwo gwiazdy “Euforii” wybrzmiewa najbardziej, gdy skonfrontowane zostaje z kreacją Florence Pugh, która z kolei bez zbędnych słów prezentuje cały wachlarz emocji. Aż z miejsca chciałoby się kibicować Paulowi i pełnej ekspresji i powabu księżniczce Irulanie, a nie sztywnej jak kij od szczotki Chani, która zamiast wzbudzać naszą sympatię, zwyczajnie drażni.
Reasumując, “Diuna: część druga” to film bardzo dobry, ale nie doskonały. Denis Villeneuve serwuje nam tu niemal trzy godziny wizualnej uczty, połączonej z nieśpieszną, zniuansowaną narracją i wiarygodnymi psychologicznie bohaterami (z wyjątkiem Chani). No i jest o niebo lepiej, niż przy części pierwszej, zatem pędźcie do kin, nawet jeśli poprzednio losy Paula ani trochę was nie obeszły.
SPRAWDŹ TEŻ: Najciekawsze filmowe premiery lutego. Co warto obejrzeć w tym miesiącu?