Są takie opowieści dziwnej treści, które na przestrzeni lat uparcie powracają na nasze ekrany. Kolejni twórcy silą się, by z popularnego motywu wykrzesać trochę życia i dowieźć widzom horror z prawdziwego zdarzenia, który albo zmyje plamę wstydu pozostawioną przez poprzedników, albo wzniesie daną historię na jeszcze wyższy poziom. Rob Savage zmierzył się z tym pierwszym wyzwaniem.
Boogeyman to postać głęboko zakorzeniona w popkulturze, stanowiąca swoisty synonim zła wcielonego, którym straszy się małe (i te nieco starsze) dzieci. Jednak jako konkretny stwór nie radził sobie dotąd w kinie najlepiej. Poprzednie próby przeniesienia na ekran słynnego opowiadania Stephena Kinga kończyły się bowiem katastrofą. Czy lato 2023 to wreszcie moment, w którym ktoś oddał Boogeymanowi należny szacunek?
“Boogeyman” – w świecie post-horroru wciąż jest miejsce dla klasycznego mainstreamu
Powszechnie wiadomo, że kino grozy przechodzi w ostatnich latach prawdziwy renesans. Po latach stagnacji i spychania tego gatunku na margines, rozmaici twórcy zaczęli mocno eksperymentować i tak oto narodził się post-horror, zwany również horrorem salonowym, czyli nurt, w którym walory artystyczne wyparły utarte schematy, a zamiast przyspieszonego bicia serca otrzymujemy wyszukany suspens i poczucie niepokoju. Widzowie nie zapomnieli jednak o tym, za co w gruncie rzeczy pokochali klasyczne straszaki – one nie miały być ambitne. Miały nas przerażać. Stąd w ostatnich latach taka popularność “Obecności”, “M3GAN”, czy nowych odsłon “Krzyku”. Horror to bardzo pojemny gatunek i znajdzie się w nim miejsce zarówno dla artyzmu, jak i mainstreamu. Sęk jednak w tym, że zaledwie jeden na dziesięciu reprezentantów tego drugiego jest w ogóle zjadliwy.
Polecany artykuł:
Idąc zatem do kina na nowego “Boogeymana” nie spodziewałam się fajerwerków. Zwłaszcza, że Rob Savage nie ma w swoim dorobku szczególnie chwalebnych dzieł, a scenarzystom dotąd zdarzało się raz trafić (“Ciche miejsce”), raz absolutnie przestrzelić (“Dom strachów”, “65”). A tu proszę – tym razem się udało i z kina wyszłam doprawdy ukontentowana.
“Boogeyman” to popcornowy straszak, który naprawdę działa
Fabuła jest prosta i mieliśmy z takową do czynienia niezliczoną ilość razy. Głównymi bohaterkami filmu są dwie siostry, które właśnie przechodzą przez piekło żałoby po utracie matki. W uporaniu sobie z traumą nie pomaga targany własnymi demonami i dość silnym syndromem wyparcia ojciec (nomen omen psychoterapeuta) i efekt jest taki, że ta przeurocza, choć chwilowo złamana familia pada ofiarą tytułowego stwora – pradawnej siły, która żeruje na ludzkiej rozpaczy. Mamy więc metaforę depresji, cierpienia i niemożności poradzenia sobie ze stratą – motywy tak umiłowane przez Stephena Kinga. Twórcy nie bawią się tu w żadne ukryte alegorie, czy nieszablonowe rozwiązania – wszystko toczy się zgodnie z prawidłami gatunku, a “Boogeyman” jawi się jako wycięty od szablonu horrorowe przeboje wakacji popcornowy straszak, który nie oferuje nam absolutnie nic nowego. Ale czy to źle? Ależ oczywiście, że nie. Producent obiecał nam bowiem określony produkt i takowy dostarczył. Nikt nie udawał, że film Savage’a ma być czymś więcej, niż do bólu mainstreamowym horrorem.
Jako horror “Boogeyman” w całości spełnia swoje zadanie. Mamy tu bohaterów, z którymi łatwo sympatyzować, a zatem jako tako obchodzi nas ich los. Mamy całkiem przyzwoite aktorstwo – tu na piedestał wysuwają się dziecięca gwiazda “Obi-Wana Kenobiego” Vivien Lyra Blair i jak zawsze niezawodny David Dastmalchian, choć dużo to się on nie nagrał. I wreszcie mamy ten upragniony, a często “niedowożony” czynnik strachu. Nie powiem, bym po seansie nie mogła spać po nocach, ale w kilku momentach włos zjeżył mi się na głowie.