"Biały lotos" z założenia miał być miniserialem opowiadającym o gościach luksusowego kurortu na Hawajach. Sukces komercyjny, a już zwłaszcza w połączeniu z artystycznym, potrafi jednak czynić cuda i nawet limitowaną serię przepoczwarzyć w ciągnącą się w nieskończoność telenowelę. I tak oto przed dwoma laty zawitaliśmy na Sycylii, a dziś Mike White (reżyser i scenarzysta) zabiera nas do Tajlandii. Pytanie tylko, czy "Biały lotos" wkroczył już w fazę rzeczonej telenoweli, przy której nucimy pod nosem słowa piosenki "Ale to już było…"?
"Biały lotos 3" to ta sama nieprzewidywalna satyra – oceniamy pierwsze 3 odcinki
3. sezon "Białego lotosu" może służyć za koronny przykład tego, że wtórny niekoniecznie oznacza przewidywalny i nudny. Bo owszem, Mike White znów śpiewa nam te same piosenki, tylko w nieco innych coverach. Owszem, satyra na przysłowiowy "jeden procent" obrzydliwie bogatych i jeszcze bardziej ignoranckich wciąż jest oczywista i bywa subtelna niczym rzut cegłą w czoło. Ale czy to źle? Bynajmniej. "Biały lotos" nadal potrafi zaskoczyć rozwiązaniami fabularnymi, wodzić nas za nos i sprowadzać na manowce. I wciąż niesamowicie bawi, choć poczucie "second hand embarrassment" towarzyszy nam średnio co minutę (chyba nawet częściej niż przy dwóch poprzednich sezonach razem wziętych). Muszę się jednak przyczepić do nadmiernej dosłowności. Mike White wciąż nie ufa swoim widzom i niektóre z toczonych przez bohaterów rozmów winny urwać się w odpowiednim momencie – naprawdę nie trzeba nam objaśniać wszystkiego "jak krowie na rowie", bo potrafimy zrozumieć najprostsze aluzje.
"Biały lotos 3" to kolejny zbiorowy popis wyśmienitego aktorstwa
Nie będę wam tu streszczać fabuły całego sezonu, bo tą poznacie sami, wyjaśnię tylko oględnie, że tym razem śledzimy losy Belindy z 1. sezonu i dobrze nam znanego jegomościa, który musi jeszcze zapłacić za wyrządzone krzywdy; stereotypowej bogatej familii, której nawet względnie normalni członkowie potrafią negatywnie zaskoczyć (to u nich pojawia się motyw niebezpiecznie wędrujący w rejony "Gry o tron" i "Rodu smoka"); trzech kobiet po czterdziestce, będących ucieleśnieniem maksymy "po co ci wrogowie, gdy masz takich przyjaciół"; i wreszcie bodaj najbardziej nieoczywistej pary, jaka zawitała dotąd w Białym lotosie. Aktorsko znów jest fenomenalnie, ale na szczególne laury zasługują dwie kreacje. Pierwsza dla nikogo nie powinna być zaskoczeniem – znany m.in. z roli Lucjusza Malfoya w "Harrym Potterze" Jason Isaacs szarżuje jako sfrustrowany patriarcha, który wpakował się w taką kabałę, że obraz jego psychicznego upadku jest jednym z najlepszych elementów sezonu. Druga to zaś objawienie – wprawdzie Aimee Lou Wood już w "Sex Education" pokazała, jak kapitalnie łączy dramat z komedią, tu gra jednak bohaterkę znacznie mniej oczywistą, zgrabnie balansującą na granicy idiotyzmu i geniuszu.
Czy "Biały lotos 3" trzyma fason?
Reasumując, po obejrzeniu pierwszych trzech odcinków (z ośmiu) śmiało mogę stwierdzić, że "Biały lotos" nie stracił pazura. 3. sezon posiada wszystkie zalety i wady swoich poprzedników, a Mike White zdołał sprawić, że formuła wciąż się nie wyczerpała. Reżysersko jest to najwyższa klasa wśród współczesnych seriali, a ścieżka dźwiękowa znów będzie towarzyszyć nam przez najbliższe miesiące. Sezon jako całość ocenię jednak dopiero po obejrzeniu wszystkich odcinków, wtedy też będę mogła przeanalizować konkretne elementy fabuły, gdyż lista spoilerów nie do ruszenia w recenzji jest doprawdy pokaźna. Zatem, do przeczytania za siedem tygodni i miłego seansu!
Polecany artykuł: