Są takie seriale, które po seansie na długo pozostają w naszej głowie. Dotyczy to zazwyczaj niezwykle angażujących i złożonych fabularnie produkcji pokroju „Gry o tron”, czy „Breaking Bad”, a także bomb emocjonalnych w stylu „Czarnobyla” i „Mogę cię zniszczyć”. Zdarzają się jednak seriale bardziej przyziemne i niepozorne, które pod płaszczykiem niezobowiązującej rozrywki, skrywają niewyobrażalne pokłady wrażliwości, metafor i egzystencjalnych rozkmin. Jednym z nich jest właśnie główny bohater niniejszego artykułu.
„Ted Lasso” to komediowy serial o tytułowym trenerze futbolu amerykańskiego, który uciekając przed osobistymi problemami, wędruje aż do Londynu, gdzie obejmuje pieczę nad lokalną drużyną piłki nożnej. Doświadczenia ma za grosz, a pojęcia o temacie jeszcze mniej. Wszelkie braki nadrabia jednak urokiem osobistym i niekończącym się optymizmem, nawet gdy kibice AFC Richmond wyzywają go od najgorszych, drużyna popada w coraz większe konflikty, a prezeska klubu chętniej by go zaorała, niż poprowadziła ku wygranej w finale Ligi Mistrzów.
Polecany artykuł:
Wiem, że ten opis może nie brzmieć wybitnie zachęcająco (no chyba, że należycie do grona entuzjastów piłki nożnej), ale wierzcie mi – „Ted Lasso” to serial jedyny w swoim rodzaju i produkcja, którą powinien obejrzeć absolutnie każdy. Zapytacie – dlaczego? Oto 5 głównych powodów.
Przesympatyczni i niejednoznaczni bohaterowie
Wyjaśnimy sobie jedną rzecz – Ted Lasso to prawdopodobnie najsympatyczniejszy jegomość, jaki kiedykolwiek gościł na ekranie. Chłop ma wiecznie w życiu pod górkę, lecz z każdej sytuacji potrafi znaleźć wyjście, nawet to bardzo nieoczywiste. Nie jest jednak artystą kombinatorem, który brnie do celu kosztem innych, a wręcz przeciwnie – jest chodzącą maksymą kill them with kindness. Dzięki swojej dobroduszności i uporowi w pozostaniu przyzwoitym facetem, przywraca nam nieco wiary w nasz gatunek i inspiruje do stania się najlepszą wersją samego siebie. Przy okazji dzieli on ekran z szeregiem dość nieoczywistych, acz chwytających za serducho indywiduów, gdzie każdy – z Royem Kentem i Jamiem Tarttem na czele – ukazuje nam inną stronę ludzkiej natury, ze szczególnym naciskiem na jej złożoność i potencjał do zmian na lepsze. Tych bohaterów zwyczajnie nie da się nie uwielbiać, nawet gdy czasem mamy ochotę roztrzaskać ich głowy o chodnik (to tyczy się głównie Jamiego). Od każdego z nich możemy czerpać inspirację, wraz z nimi przeżywamy liczne wzloty i upadki, oraz kibicujemy w kluczowych momentach (sama nie należę do miłośniczek piłki nożnej, a meczami w „Tedzie Lasso” emocjonowałam się bardziej, niż którąkolwiek z bitew w „Grze o tron”).
Olbrzymia dawka humoru
„Ted Lasso” może nie jest najzabawniejszym serialem świata, ale bez wahania umieściłabym go w pierwszej dziesiątce, zwłaszcza, że zazwyczaj mamy tu do czynienia z humorem dość nieoczywistym, nierzadko łączonym z dramatem, czy wzruszem.
… i pozytywnej energii
Śmiechy śmiechami, ale sęk w tym, że opowieść o ekipie AFC Richmond to też serial, który sprawia, że świat nagle wydaje nam się znacznie przyjemniejszym miejscem, słońce świeci jakby jaśniej, a do tego towarzyszy nam wewnętrzne poczucie, że MOŻEMY WSZYSTKO. Wspaniała sprawa.
Kopalnia cytatów i popkulturowych odniesień
Żyjemy w czasach, gdy niemal każda mainstreamowa produkcja naszpikowana jest wszelkiej maści easter eggami i nawiązaniami do innych produkcji, które coraz częściej są zwyczajnie banalne, nieśmieszne, czy po prostu niezrozumiałe dla szerszego grona widzów. Wystarczy, że nie oglądaliście „Gwiezdnych wojen”, a Marvela omijacie szerokim łukiem, i już jesteście skazani na niezręczną rozkminę spod znaku co autor miał na myśli. „Ted Lasso” dowodzi, że można to robić dobrze, zrozumiale i nieszablonowo. Twórcy oddają hołd klasycznym komediom romantycznym (na fanów „Love Actually” czeka przeurocza niespodzianka), nawiązują do kina grozy, popularnych (i tych nieco mniej) seriali oraz śmieją się z największych blockbusterów, a wszystko to z odpowiednią dozą wyczucia i nieoczywistego podejścia do tematu.
Co więcej, Ted i jego przyjaciele co rusz dzielą się z nami swoimi zabawnymi mądrościami życiowymi, które – gwarantuję – na stałe wejdą do waszego słownika.
Wartka akcja i wciągająca fabuła
Każdy z sezonów „Teda Lasso” (a są łącznie trzy) liczy po zaledwie kilka odcinków, które pochłania się jednym tchem. Twórcy skonstruowali serial tak, że zwyczajnie nie mamy kiedy spojrzeć na zegarek, nie mówiąc już o ziewaniu ze znużenia (no może poza odcinkiem o Beardzie, nie wiem, co im strzeliło do głów). Choć akcja pędzi, niczym Jamie Tartt w kierunku bramki przeciwnika, w odpowiednich momentach zwalnia, by przekaz, tudzież żart sytuacyjny uderzył w nas z odpowiednim impetem.
Reasumując, „Ted Lasso” to po prostu świetna, chwytająca za serducho, wywołująca śmiech i łzy wzruszenia produkcja, której bohaterów pokochacie jak najlepszych ziomków i ani się obejrzycie, a będziecie zamawiać w sieci koszulki AFC Richmond i podśpiewywać He's here, he's there, he's everyfu*kinwhere...