Te filmy pokonają nawet największych twardzieli
“Mój przyjaciel Hachiko”
Zacznijmy od mocnego zawodnika i absolutnego pewniaka w każdym tego typu zestawieniu. “Mój przyjaciel Hachiko” to bowiem historia, która chwyta za serce, a następnie trzaska je na kawałki i ani trochę nie pomaga tu świadomość, iż wydarzyła się naprawdę. Tytułowy Hachiko to pies rasy Akita, który w Japonii (a po premierze filmu już na całym świecie) stanowi symbol bezgranicznej miłości i lojalności. Ten wyjątkowy czworonóg zasłynął z tego, że każdego dnia odprowadzał swego człowieczego przyjaciela na pociąg, którym ten udawał się do pracy, a następnie przychodził go odebrać. Gdy mężczyzna pewnego dnia zmarł przebywając poza domem, Hachi nie pogodził się ze stratą. I czekał na peronie przez długie lata. Dziś stoi tam nawet jego pomnik, a film Lasse’ego Hallströma jest dla niego przepięknym, acz wyczerpująco poruszającym hołdem.
“Zaginiona Walentynka”
Jest to prawdopodobnie najmniej popularny film w niniejszym zestawieniu, a na dokładkę opiera się na podobnym schemacie, co poprzednik. Nie wybaczyłabym sobie jednak, gdybym go tu nie uwzględniła. “Zaginiona Walentynka” to klasyczny melodramat i – określenie to pada nawet w samym filmie – ludzka wersja Hachiko. Główną bohaterką jest tu dziennikarka, która otrzymuje zlecenie opisania historii staruszki, która w każde Walentynki przychodzi na peron i czeka na swego ukochanego, który zaginął podczas wojny. Minęło z górą 60 lat, a kobieta nigdy nie straciła nadziei. Jak się zapewne domyślacie, film nie kończy się happy endem, a wagon chusteczek to absolutny must-have do seansu.
“Strażnicy Galaktyki 3”
Najmłodszy członek tego zacnego grona wyciskaczy łez. Pożegnanie Jamesa Gunna z Kinowym Uniwersum Marvela udało się pod wieloma względami, a poruszenie serc fanów było jednym z nich. “Strażnicy Galaktyki 3” to bowiem nie tylko jeden z najlepszych filmów opartych na komiksach Domu Pomysłów, ale przede wszystkim – najważniejszy. Słynny reżyser przez lata rozkochiwał nas bowiem w gadającym szopie praczu, po to tylko, by ostatecznie ordynarnie tę miłość wykorzystać i to w szczytnym celu, jakim jest uwrażliwienie widza na krzywdę zwierząt. Produkcja została nawet wyróżniona przez organizację PETA, a odbiorcy opuszczali sale kinowe pochlipując pod nosem (a niektórzy nawet wyjąc na cały głos). Piękna sprawa.
“Król Lew”
Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy gadających zwierzętach. Kto nie płakał oglądając “Króla Lwa”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ta absolutnie przepiękna bajka rozbraja niezależnie od wieku i tego, czy jest to nasz pierwszy, czy setny seans. Wiek i filmowe doświadczenie nie mają bowiem znaczenia, gdy przychodzi nam zmierzyć się ze śmiercią Mufasy.
Seria o Harrym Potterze
J.K. Rowling pisząc dzieło swojego życia z pewnością czuła ciążący na niej ogrom odpowiedzialności. Wiedziała bowiem, że głównym targetem jej twórczości są młodzi odbiorcy i dla wielu z nich opowieść o Chłopcu, Który Przeżył może być pierwszą stycznością ze śmiercią. Na książkach i filmach o Harrym Potterze wychowało się całe pokolenie widzów i niezależnie od tego, czy najbardziej zabolała was szokująca śmierć Dumbledore’a, frustrujące w swej niesprawiedliwości odejście Syriusza, czy heroiczne zgony Zgredka i Hedwigi, każdy z nas wylał podczas seansu tudzież lektury istne morze łez.
“Titanic”
Zapomnijcie o Romeo i Julii, prawdziwym ciosem w samo serce była dopiero historia o Jacku i Rose. “Titanic” to dziś dzieło kultowe, które sprawdza się świetnie zarówno jako melodramat, jak i kino katastroficzne. I niezależnie od tego, ile byśmy jojczyli, że panna DeWitt Bukater mogła się zwyczajnie posunąć na tym kawałku drewna (który nie był drzwiami!) i cała ta drama na końcu nie miała większego sensu, tragiczna śmierć Jacka zawsze boli tak samo.
“Zielona mila”
Krąży legenda, że urodził się kiedyś ktoś, kto nie płakał przy “Zielonej mili”, ale osobiście takiego przypadku nie znam. Ekranizacja książki Stephena Kinga słynie w końcu z wyciskania z widzów ostatnich łez i trzeba przyznać, że robi to fenomenalnie.
“Gladiator”
Wiem, że sprowadzanie “Gladiatora” wyłącznie do roli wyciskacza łez brzmi jak olbrzymi nietakt, jednak nie oszukujmy się – dzieło Ridleya Scotta to niemal arcydzieło pod każdym możliwym względem, a poruszające zakończenie jest jednym z filarów tego sukcesu.
“Armageddon”
Ten wybór nikogo dziwić nie powinien. “Armageddon” broni się bowiem przede wszystkim chwytającym za gardło (i serducho) zakończeniem, które jest tak piękne i wzruszające, iż sprawia, że jesteśmy w stanie wybaczyć temu filmowi niemal wszystkie jego bolączki.
“Coco”
Przepiękna animacja (słusznie nagrodzona Oscarem), która z jednej strony daje dam ogrom ciepła i nadziei, z drugiej jednak sprawia, że na samo wspomnienie opowieści o tym, że umiera się dwa razy, łzy spływają nam po policzkach.
“Życie jest piękne”
Wiem, że mogłabym umieścić tu cały szereg filmów wojennych, zaczynając od “Pianisty”, na “Liście Schindlera” kończąc. Postawiłam jednak na “Życie jest piękne”, czyli film, który wciąż głęboko porusza, a mimo to znacząco różni się od swoich gatunkowych „braci”. Ma bowiem w sobie zarówno niewyobrażalne pokłady bólu, jak i dobroci. Wywołuje zatem wszelkie rodzaje wzruszu, a to już nie lada wyzwanie (podobnym przypadkiem jest “Jojo Rabbit”, który nadmienię tu w ramach honorable mention).
“Manchester by the Sea”
Na koniec film, który rujnuje emocjonalnie i bez wątpienia pozostaje w głowie na dłużej, niż jego poprzednicy. Obraz ludzkiej tragedii zaserwowany został tu w sposób tak namacalny, a jednocześnie na swój sposób subtelny, że czapki z głów. Dzieła dopełniają fenomenalne kreacje aktorskie (docenione zresztą przez Akademię) i wyśmienity scenariusz. “Manchester by the Sea” to jeden z tych filmów, które ogląda się w życiu tylko raz i później nie chce się już nigdy do niego wracać. Lub choćby o nim myśleć.